sobota, 20 grudnia 2014

Znowu zaczynać?

Czy kolejne próby mają sens?
Czy powinnam znów zbierać się do walki, by znów wyrżnąć w ścianę mojego lenistwa?
Już wiele razy zaczynałam.
I znowu.
I znowu.
Porażka goni porażkę.
Tym razem znowu zaczynam.
Muszę.
35 dni do studniówki.
Waga? Chyba coraz bliżej 70 kg.
Nie wiem.
Czas płynie.
35 dni.
Zaczynam.
Wygram, przykro mi.
Muszę.
Jak?
Nie wiem.

piątek, 7 listopada 2014

Uciekłam?

Przez ostatni miesiąc nie pisałam, a nawet nie myślałam o zdrowym jedzeniu. Nie wiem, jak to możliwe, ale również nie przejmowałam się zupełnie swoim wyglądem. Dlaczego? Po pierwsze, nade mną zawisło widmo matury. Na niczym mi tak nie zależy, jak na dostaniu się na wymarzone studia. Chociaż wiem, że jedynym sposobem na to jest ciężka praca, to, o ironio, najwięcej czasu spędzam zamartwiając się, że nie dam rady, niż faktycznie biorąc się do roboty. Mam problemy ze zmotywowaniem się. Dzisiaj np kolega poprosił mnie o pożyczenie zbioru zadań z chemii, i jakoś tak wyszło, że policzyliśmy, że aby zdążyć wszystko przerobić do matury, trzeba by liczyć 20 zadań dziennie. To mnie tylko zdołowało, zamiast dodać skrzydeł i energii do pracy. 
Drugą sprawą jest kolega, którego dla wygody nazwę tutaj Pawłem. Otóż od jakiegoś czasu, niezbyt długiego, bo właśnie mniej więcej tego miesiąca, coś się teoretycznie zaczęło między nami dziać. Od ponad dwóch lat chodzimy razem do klasy i nagle, właściwie z niczego, zaczęliśmy pisać, gadać trochę więcej... To właściwie nic nie znaczy, ale niestety nie udało mi się pozostać całkowicie neutralną względem niego. Czuję, że zależy mi z każdym dniem coraz bardziej, i wiem, że to może mnie zaprowadzić na samo dno poczucia własnej wartości. 
No i wreszcie - ja sama. Od dawna nie mogę mówić o jakiejkolwiek diecie, powiem więcej - nawet żywieniem bym tego nie nazwała, bo ciągle zapycham się batonikami, czekoladami, ciastkami, fast foodem i tak dalej. Jem tragicznie, ruszam się coraz mniej i wiem, że już wkrótce doprowadzi to do... hm, potrzeby wymiany całej garderoby na dwa rozmiary większą. Tak jak nie umiem się pozbierać w kwestii nauki do matury, tak nie mogę uregulować trybu życia, jedzenia... Nie ważyłam się od wieków. Boję się wejść na wagę, bo wiem, że pokaże za dużo. Studniówka coraz bliżej... 
Wracam tu, by znów zbierać swój świat do kupy. Muszę, bo za parę miesięcy (tygodni, dni?) będzie na to za późno. 
Jak nie teraz, to nigdy. 
Tylko jak?

piątek, 26 września 2014

Rozpadam się

Przed paroma godzinami wróciłam z tygodniowej wycieczki klasowej. Jestem potwornie zmęczona - żyliśmy w trybie 20 h dnia i 4 h nocy... Te parę dni spędzonych z przyjaciółmi... Chłopakami... Dziewczynami... Szczerze powiedziawszy, było naprawdę super. I pod względem programu wycieczki, i nawet towarzysko. Podczas drogi autokarem obejrzeliśmy ,,Czernego Łabędzia". Genialny film. Choć ciężki. I gra Natalie Portman, moja ukochana aktorka. Moim zdaniem jest idealna. Chciałabym tak wyglądać... Te dni były największą masakrą żywieniową ostatnich czasów. Mam siebie dosyć. Nie umiem się ogarnąć pod żadnym względem. Jestem okropna. Nie znoszę się. Nawet nie umiem zebrać myśli i napisać czegoś sensownego. Cześć.

poniedziałek, 1 września 2014

Wrześniowe powroty

     Nie odwiedzałam bloga przez całe wakacje. Dwa miesiące - wydaje się, że to kupa czasu, ale dla mnie zleciało jak mrugnięcie okiem. Warunki 'wypoczywania' sprawiły, że nie miałam zupełnie dostępu do komputera. Niemniej jestem, gotowa, by na nowo zająć się blogiem.

     I własnym życiem. Mam nadzieję. To będzie ciężki rok - czuję to w kościach i terminarzu maturalnym. Teraz się zacznie. Trzeba wreszcie wziąć się do roboty - nie mam zamiaru obudzić się pod koniec kwietnia z ręką w nocniku. Nie boję się poziomu podstawowego - co do tego, że zdam, nie mam wątpliwości. Problem zaczyna się przy rozszerzeniach - co pisać i jak się przygotować. Ale to pierwszy dzień szkoły, czas wreszcie trochę odpocząć (w wakacje mi się nie udało) i zabrać się do pracy. Do tematu matury na pewno jeszcze wrócę, gdyż z pewnością będzie kładł się cieniem na całe moje życie.
  
     Co o mnie... Przez wakacje wiele się nie zmieniło. Nadal jestem jaka jestem - nie przytyłam, nie schudłam. Ot, taka sobie kluseczka. Nic ciekawego.

     Szczerze mówiąc, mój wakacyjny tryb życia był masakryczny. Tam, gdzie byłam nie było możliwości zjedzenia porządnego obiadu i w ogóle niczego, więc jadłam w sumie niewiele, ale takie świństwa, że szkoda gadać. Zupki, kisielki, batoniki i do tego chleb z pasztetem. Fuj. Nie mogę też patrzeć na pizzę. Dlatego postawiłam sobie nowe wyzwanie: tydzień bez chleba. Na początku planowałam cały miesiąc, ale wolę ustalić bardziej osiągalny cel... Zobaczymy, może uda się dłużej. Dziś rano, zamiast chleba na śniadanie zjadłam:
+ 2 kubki koktajlu z malin
+ 2 wafle ryżowe
+ pomidora.

Staram się znaleźć jak najwięcej substytutów chleba i ciekawych pomysłów na rzeczy, które można przekąsić. Zobaczymy, jak wyjdzie jutro, bo trzeba znaleźć jakiś zamiennik dla standardowych kanapek do szkoły... Jeśli macie jakieś pomysły, to proszę o pomoc :)

niedziela, 8 czerwca 2014

Dwie zasady

1. Nie jeść po 18
2. Zakaz słodyczy!!!

A tak poza tym  - wiadomo. Limitowane kalorie, dużo ruchu, bla, bla, bla. Nie będę zanudzać, bo powtarzałabym się. 
Widmo wakacji nade mną zawisło. Wiem, że zostało tak niewiele czasu, i robię wszystko, co w mojej mocy, by nie wyglądać jak tłusty prosiaczek. No, ale czasu mam niewiele, czeka mnie w tym tygodniu milion poprawek - wystawianie ocen... Moje własne urodziny, a jestem zagoniona jak nie wiadomo co. Do tego zaczęłam czytać dobrą książkę - czy można zrobić głupszą rzecz nie mając w ogóle czasu? 
Trzymajcie się.

niedziela, 1 czerwca 2014

Miesiąc?!

Zaczął się czerwiec. To oznacza dokładnie 4 tygodnie do wakacji.
Z jednej strony świetnie, marzę o tym od miesięcy. Z drugiej jednak... To tylko niecałe 30 dni, by zacząć wyglądać. Ideału się w tak krótkim czasie nie osiągnie, ale... Czas coś przedsięwziąć, by nie przebumelować kolejnych tygodni. A więc, moje plany na czerwiec:
1. 1750 kcal / dzień
2. Bieganie dwa razy w tygodniu (minimum godzina)
3. Rozciąganie w poniedziałki, środy i piątki (30 minut)
4. Dwa razy w tygodniu ćwiczenia mięśni brzucha
5. Dużo ruchu poza tym.

Będę zapisywać wszystko dokładnie. Przez 1 miesiąc to nie może być aż takie wyczerpujące...

No nic, trzymajcie za mnie kciuki. Moja wiara w sukces jest mizerna, ale musi wystarczyć.






sobota, 31 maja 2014

Nudno, acz stabilnie

     W moim życiu nie dzieje się nic porywającego - nie ma szalonych misji, chłopaków pojawiających się znienacka, ekstremalnych przygód. Oglądanie filmów bywa niezwykle mylące - wy6daje ci się, że przedstawiają prawdziwe życie, że w twój nudny żywot zawita wreszcie jakaś niespodzianka, przygoda czy potwór z kosmosu. A tu nic - wszystko toczy się swoim nudnym, ustalonym rytmem. Wstajesz co rano, by wykonywać te same czynności, co zazwyczaj. Jesz śniadanie, myjesz zęby, ubierasz się - gnasz do szkoły, pracy - siedzisz ładnych parę godzin nic nie robiąc lub harując jak wół - wracasz - jesz - nie masz na nic czasu - idziesz spać. Ot, taki cykl.
Tak właśnie wygląda moje życie - nic specjalnego. A ponadto nic nie wskazuje na to, by coś miało się zmienić - no, chyba, że wakacje można traktować jako niezłą odmianę. Ale po nich przyjdzie kolejny monotonny rok. Jedyna nadzieja w krótkich, ulotnych chwilach, migawkowych wydarzeniach - przyjemnym spacerze, wyjściu do kina, imprezie... A poza tym? Czy jesteśmy skazani na wieczne męczenie się dla kilku krótkich chwil radości?
A może ja po prostu nie potrafię znaleźć szczęścia w prozie codzienności?


Życie nie jest aż takie złe. Mogło być gorzej.

wtorek, 27 maja 2014

Piąte koło u wozu.

     Znacie to uczucie, gdy wydaje się wam, że jesteście kompletnie nie w tym miejscu ziemii, w którym być powinniście? Kiedy czujecie, że jedyną sensowną opcją byłoby zniknięcie jak kamfora? Tak się czułam dzisiaj na lekcji. Mieliśmy dwugodzinne zajęcia w pracowni informatycznej. Usiadłam z koleżanką, z którą się niby to przyjaźnię, chociaż właściwie to nie łączy nas żadna aż tak szczególna więź. Mogłabym powiedzieć, że się po prostu z Danką trzymamy. Ponieważ nie było wystarczająco wolnych miejsc (a może tak po prostu, żeby posiedzieć razem) do nas (a właściwie do Danki) dosiadła się druga koleżanka z klasy, Marta. One się bardziej przyjaźnią, są swoimi 'sis' i tak dalej. Cieszę się, że tak jest. To dobrze, że ludzie w klasie się dogadują. Ale... Dawno nie czułam się tak nie na miejscu. Miałam ochotę wyparować. One całe dwie godziny gawędziły ze sobą, plotkowały, śmiały się i tak dalej. A ja siedziałam, nic nie mówiłam i po prostu tam byłam. To jedno z uczuć, których naprawdę nie znoszę. Czułam, że nie jestem im tam do niczego potrzebna. Naprawdę, wolałabym siedzieć sama. Ale nie było już żadnych miejsc. Musiałam przetrwać dwie godziny, słuchając wesołej paplaniny. Nie przeszkadza mi sam fakt. Po prostu czułam się... Tragicznie. Piąte koło u wozu. Marzyłam o tym, by być sama. Gdzieś daleko od nich. Tysiąc razy bardziej wolę samotność od takiej wymuszonej obecności. Czułam się, jakbym im przeszkadzała.
     Wylewam głupie żale, ale naprawdę dawno nie czułam się tak tragicznie w obecności koleżanek. Z kolegami to różnie bywa, często czuję się źle w ich towarzystwie ze względu na to, jak wyglądam, ale względem dziewczyn nigdy nie miałam takich problemów. A dziś... Zniknąć, wyparować. Myślałam, że się rozpłaczę, choć to byłoby naprawdę idiotyczne; przecież nikt mi nic nie zrobił, złego słowa nie powiedział! Po prostu nie nadaję się do kontaktów z ludźmi.

* * *

Jedzenie względnie nie najgorzej. Skakaliśmy dziś wzwyż - w ogóle nie zahaczyłam o tyczkę, która spadła na materac, a ja na nią - ta pręga na plecach jest tylko złudzeniem!
W piątek matematyka. Bójmy się życia!


piątek, 23 maja 2014

Rolki.

     Od wielu tygodni mój ruch ograniczał się raczej do spacerków na dużej przewie i ewentualnie jakiś wypadów do miasta. Dzisiaj wreszcie postanowiłam się poruszać i pomimo upału wybrałam na rolki. Pot spływał ze mnie strumieniami, gdy zmuszałam moje niewyćwiczone ciało do nadludzkiego wysiłku, jakim jest jazda po nierównym chodniku w pełnym słońcu. No, ale udało się. Jeździłam ponad godzinkę. Jeść też mi się za bardzo nie chce, więc nie miałam problemów z ograniczeniem wszystkiego, co niezdrowe i w ramach napychania brzucha zamiast kolacji wypiłam 2 szklanki wody i zjadłam trochę arbuza. Więc - pierwszy udany dzień po wielu tragicznych.
     Kropla w morzu. Ale można powiedzieć, że osiągnęłam stan względnego szczęścia. A przynajmniej - spokoju. Ot, magia ruchu. W szkole oczywiście sprawdzian na sprawdzianie, ale liczę dni do wystawienia ocen i mam nadzieję, że nie będzie aż tak tragicznie. Tylko w piątek sprawdzian z matmy z całego roku, który napawa mnie szczerym przerażeniem. Ale cóż, nie uczyłam się systematycznie cały rok, to teraz przychodzi mi ponosić konsekwencje...
     Do moich 18 urodzin około 3 tygodnie. Ah, chciałabym prezentować się pięknie i zgrabnie! Zostało mi naprawdę niewiele czasu, ale może uda się choć troszeczkę... Ha, nadzieja. Umiera ostatnia!

'

     A tu proszę bardzo odrobinka czarnego humoru. Nie wiem dlaczego, ale taki lubię najbardziej. Może dlatego, że tak wygląda połowa mojego życia? A może sama sobie wmawiam, że jest takie beznadziejne? Eh, zebrało mi się na filozofię. Trzymajcie się!

czwartek, 22 maja 2014

Trwam.

Hm, chyba czas na małe wyjaśnienia...
     Nie było mnie długo, gdyż nie miałam na nic siły. Nie potrafiłam nawet napisać głupiej notki, nie mówiąc o czymś bardziej wyrafinowanym. Szczerze powiedziawszy nadal mam problem ze skleceniem porządnego zdania, a przynajmniej zdania, które miałoby jakiś sens. Właściwie to jest chyba mój największy problem - brak sensu. Czuję się, jakby wszystko w życiu było bezcelowe. Mogłabym o tym zrzędzić godzinami, ale nie mam zamiaru was zamęczać. Jedno wiem - zrzędzenie bynajmniej nie pomaga.
     Żyję sobie jakoś, wiążąc koniec jednego dnia z początkiem następnego. Właściwie tak to wygląda - wstać, zachowywać się jak człowiek, uśmiechać we właściwym momencie, nie uśmiechać w innym i jakoś dotrwać do wieczoru. A następnego dnia od nowa.
     W szkole nie za ciekawie. Poza tym, że pioruńsko się nudzę, bo albo nie kumam, albo po prostu nie ma nic ciekawego. Zapowiedzieli nam sprawdzian z całego roku z matmy. W przyszłym tygodniu. Cóż to za szalony pomysł?! Nie pamiętam nawet poprzedniego działu, nie mówiąc już o czymś trudniejszym i odleglejszym o parę miesięcy... No i wystawianie ocen. Znów ta nieszczęsna pogoń za głupimi cyferkami. Ale chyba nie potrafię tak do końca odpuścić. Może to i dobrze? Może źle? W każdym razie odetchnę z ulgą, gdy skończą się sprawdziany, kartkówki i inne mniej lub bardziej (nie)spodzianki.
     A co do jedzenia... Marazm. Stagnacja. Gruba jestem i gruba pozostanę.

* * *
 
Czujecie tę przerażającą rezygnację z życia? Jak to czytam, to aż się boję, że tak myślę. 

wtorek, 20 maja 2014

Minuta ciszy

Co ja robię tu?
Szaleństwo mnie dopadło, tak się czuję; a jak nie szaleństwo, to już nie wiem co...
Nie potrafię ogarnąć własnego życia, nie wiem czemu. To tak idiotycznie brzmi... Ale tak jest, nawet o tym napisać nie potrafię, bo mi po prostu nic w żadnej dziedzinie nie wychodzi.
A prawda jest taka, że jakbym nie była takim leniem śmierdzącym to może byłoby lepiej.
Może... Byłoby. Ale nie jest.
Nie umiem, już nawet zatraciłam zdolność normalnego rozmawiania z ludźmi. Ja się prawie wszędzie czuję źle. Jest tylko nieliczna grupka znajomych, wśród których czuję się względnie swobodnie i normalnie.
Ale broń boże nie może być w pobliżu żadnego chłopaka, bo od razu tracę zdolność życia. Mam ochotę wyparować. Nawet w domu nie czuję się dobrze.

O jedzeniu to ja już nawet nie wspominam.
Przytyłam z dwa kilo, tak na oko.
A za niecały miesiąc moje urodziny.
18.
I jak ja wyglądam?
Jak wyglądać będę?
Źle.
Da się coś zrobić w zaraz... Niech policzę... Lekko ponad trzy tygodnie?

Podobno podstawa to pozytywne myślenie.
Tego też nie umiem.

Nic nie umiem.
 Nic nie osiągnę, nic nie wychodzi.

Błędne koło.

I jeszcze to narzekanie rodem z gimbazy.
No ja was proszę.
I siebie proszę.

Uczcijmy proszę minutą ciszy moje życie pełne porażek.
Ale jestem durna!

niedziela, 4 maja 2014

Malutki sukcesik

     Schudłam. Niewiele. Ale widzę to w lustrze. Nie wiem, jak to się ma do wagi - ostatnio nie ważyłam się zbyt regularnie. Nadal ważę dużo, raczej niewiele spadło - ale wyglądam trochę lepiej. Wątpię, by ktokolwiek poza mną zauważył zmianę, ale i tak się cieszę - to pierwszy 'wzlot' po dłuuuugim okresie samych upadków. Ostatnie 3 miesiące było cały czas tylko gorzej i gorzej. A teraz wreszcie jest lepiej.
Czemu to zawdzięczam? No, na pewno jedzeniu mniej. Chociaż, szczerze powiedziawszy, nie stosowałam jakiś drastycznych redukcji. Po prostu - nie obżerałam się jak świnia. No i chyba najważniejsze - codziennie się ruszałam. Starałam się iść na chociażby krótki spacer, pojeździć na rowerze, zamienić autobus na pójście pieszo. Małe rzeczy.
Przede mną jeszcze dłuuuuuuuuuuuga droga. Sukces mizerny. Ale... Przełamałam złą passę. Wierzę, że mi się uda. Oczywiście, żeby nie było ta kolorowo, dzisiejszy dzień zaliczam do najbardziej zrąbanych przez ostatnie 2 tygodnie, ale i tak się cieszę. Nie zamierzam się poddawać. Przecież się da. Do wakacji 2 miesiące. Do roboty!

piątek, 2 maja 2014

Stabilnie

     Ostatnimi czasy sporo chodzę na imprezy. To znaczy - sporo, biorąc pod uwagę fakt, że wcześniej poza sylwestrem nie chodziłam właściwie nigdzie. Teraz od czasu do czasu trafi się jakaś osiemnastka - wiadomo, taki okres. Wczoraj byłam u jednej z koleżanek z klasy. Nie powiem, bawiłam się nieźle. Poza momentami, gdy przychodziła melancholia i siedziałam smutna jak nie wiadomo co, to było naprawdę super. Tańczyłam z kolegami, a szczerze powiedziawszy uwielbiam tańczyć. Trochę mi wstyd za siebie, że tak smęciłam po kątach i nie potrafiłam się cały czas bawić... Ale cóż.
     Z jedzeniem i wszystkim jest ostatnimi czasy nieźle. To znaczy - nie wiem, jak to wypada, ale czuję się dobrze. Nie jem zbyt dużo, ale też nie powiem, żebym była święta (muszę jakoś sobie wybaczyć ten tort wczoraj o 3 w nocy...) Staram się ruszać każdego dnia. Wiem, mówię strasznymi ogólnikami. Ale, szczerze powiedziawszy, nie mam jakiegoś konkretnego planu działania... To źle, ale nie mam czasu ani sił na sprecyzowane działania... Staram się jeść jak najmniej i ruszać każdego dnia. Konkretne ćwiczenia... Cóż. Przydałoby się coś na brzuch i tyłek, ale... Czas, czas, czas.
     Staram się być szczęśliwa. Na ile to możliwe, próbuję cieszyć się z małych rzeczy, które przynosi mi życie...

poniedziałek, 28 kwietnia 2014

No znowu wracam!

     Hej, ponownie. Tak, miałam być systematyczna. Miałam pisać codziennie. Tak obiecałam sobie i wam, i niestety okazałam się bardzo gołosłowna. Co mogę powiedzieć na swoje usprawiedliwienie? Niewiele. Jednak powiem.
Po pierwsze - ostatnie dni nie były aż takie tragiczne. Ogarnęłam się. Wagi na razie unikam jak ognia. Staram się codziennie ćwiczyć, chociaż może to za duże słowo, by określić to, co robię. Chodzę na spacery, czasami wsiadam na rower... Do tego, by z dietą i ćwiczeniami było dobrze, jeszcze wiele brakuje. Ale już nie jest tak tragicznie, jak wcześniej. Powoli, drobnymi kroczkami postaram się eliminować z diety to, co mi nie odpowiada. Czyli wszystko, co zawiera tylko cukier (błeeeee).
Po drugie - ..... jest sprawa, która ciężko przechodzi mi przez gardło, ale też i przez palce, więc z góry przepraszam za nieskładność wypowiedzi... Jestem w drugiej klasie. W ostatni piątek trzecie skończyły rok szkolny, czyli, mówiąc szumnie, wyszły ze szkoły. Wśród nich pewien Michał o którym... Kiedyś tam dawno trochę pisałam. Starałam się o nim nic nie mówić, bo jak już zacznę, to mogę godzinami... Ale cóż. Postaram się w skrócie. Chłopak, który mi się podoba od dawna. Podoba, to mało powiedziane. Zakochałam się jak idiotka i cierpię za głupie decyzje. Oczywiście miłość jednostronna, pan M. ma mnie dosłownie głęboko w d. <ciężko polubić taką brzydką kluseczkę...>. Nasz kontakt układał się mniej lub bardziej pomyślnie, oczywiście zawsze ja byłam inicjatorem czegokolwiek, wszystkich rozmów i tak dalej, bo kiedy zrozumiałam, że on mnie po prostu olewa, było już za późno na wycofanie się z uczuciami... No i tak czuję, że trochę mu się narzucałam, bez sensu pisałam, zagadywałam i tak dalej... dziwię się, skąd wzięłam odwagę na to wszystko... Zazwyczaj siedzę jak mysz pod miotłą. Ale w tym jednym przypadku... Otworzyłam się i jedyny skutek jest taki, że... Przegrałam. Sromotnie i z kretesem. Ponadto on wie, że ja... Sama mu to poniekąd uświadomiłam. Głupio mi, oj, głupio. Cały czas się zastanawiam, czy on się mną bawi, czy nie i jak to wszystko w ogóle wygląda... Bo generalnie jest kulturalnym człowiekiem i w ogóle, ale... Jak pomyślę, że może opowiadać o mnie takie i takie rzeczy, to... Przez to wszystko czuję nawet w pewnym stopniu ulgę, że już go nie ma. Ale to nie zmienia faktu, że... Ah, po prostu jestem głupią idiotką!
    
     Wracając do życia codziennego - na jutro pani od WFu zarządziła bieganie. Czas ruszyć się i zobaczyć, na co mnie stać ;) Mam nadzieję, że spacery i rower coś dały i nie padnę po 100 metrach.

Czuję się fatalnie, ale staram się, by wszystko było jak najnormalniejsze. Zaczął się sezon 18 i czeka mnie trochę imprez... Żałuję, że wcześniej tak zaniedbywałam wszystko i jestem... Kulista. Ale z tym już nic nie zrobię, muszę walczyć, by na wakacje było już ok...

A tu dzisiejszy bilans:
płatki z mlekiem i rodzynkami 400
jogurt 175
pepsi puszka (uzależniam się od kofeiny, to złe :<) 133
kanapki w szkole (2) 400
makaron z mięsem 500
jogurt x2 300
kabanos 100
jabłko 100
SUMA: ok 2000. 

Lecę was odwiedzić. Nie obiecuję, że już nie będę zaniedbywać, bo moje obietnice są mało warte, ale... Będę się starać, jak tylko potrafię!

czwartek, 17 kwietnia 2014

Kolejna spowiedź.

     Nawaliłam. Na całej linii - pogrążyłam wszystko: naukę, bloga, kontakty z ludźmi, siebie samą. Wyobraźcie sobie, jak mogę teraz wyglądać... Zakładając, że ostatnie parę tygodni jadłam i jadłam, wręcz na siłę, żeby zagłuszyć wewnętrzny smutek, niechęć do wszystkiego... Nie wiem, ile ważę. Nie mam sił, by to sprawdzić - ale wiem, że dużo. Dużo za dużo, o wiele więcej niż kiedykolwiek. Szkoła również leży. Wszystko zostawione na ostatnią chwilę, odkładane w nieskończoność. 

     Pamiętam jeszcze mnóstwo grzechów, ale nie będę się rozwodzić. Wyznałam te ciężkie, teraz czas na pokutę. Na zmianę. Nie potrafię radzić sobie bez bloga, bez prawie codziennego opisywania porażek i sukcesów. Muszę być tutaj z wami, inaczej nie daję rady. Mam nadzieję, że pomożecie mi, pomimo, iż ostatnimi czasy olałam trochę blogowy świat... Naprawdę, nie chciałam. Potrzebuję bloga, wsparcia, czegokolwiek. Chociażby tego, by móc się po prostu pożalić. 

     Zaczynam mozolną wspinaczkę od nowa. Idzie lato; nie wyobrażam sobie noszenia krótkich spodenek i kusych bluzeczek w takim stanie. Puki co mogę chować moją okrągłą osobę w kilotony swetrów, owijać ją szerokimi bluzami jak żołnierz maskujący się w lesie. Ale za parę miesięcy, nawet tygodni? Będę musiała przestać, pokazać się. A nie potrafię - najchętniej schowałabym się do mysiej dziury i nie pokazywała nikomu.

     Założenie jest proste - dieta MŻ. 
Co to jest MŻ? Mniej Żreć. Tyle. Do tego - jeść zdrowiej. Będę wrzucać codzienne bilanse. Może to mi pomoże jakoś się ogarnąć i kontrolować. + Ćwiczyć. Ćwiczyć, ćwiczyć, ćwiczyć. I też wszystko skrupulatnie zapisywać. Zobaczymy, czy jestem czegoś warta. Uporządkować świat i stać się chudą. To możliwe, to musi być możliwe! Koniec poddawania się. Karty zostały rzucone. Walka trwa. 

niedziela, 6 kwietnia 2014

Sama już nie wiem co...

     Nie piszę ostatnimi czasy zbyt często. Właściwie nie powinnam się usprawiedliwiać, tylko ogarnąć się i zacząć znów dodawać notki regularnie, ale... Oj, ciężko mi się pozbierać. Nie umiem się pogodzić z samą sobą. Chwilami czuję się prawie normalnie - jestem zadowoloną z życia nastolatką, która stara się mieć dobre oceny, walczyć o swoją przyszłość... A potem jakaś mała rzecz, głupota, ktoś powie do mnie odrobinkę mniej miłym tonem, coś się nie uda, i zapadam się. Znów wpadam w bagno kompleksów, nie potrafię na siebie spojrzeć. Wydaję się sobie beznadziejna. Ja jestem beznadziejna. Są takie momenty, gdy dostrzegam, że nie wszystko jest aż takie tragiczne. Widzę, że mam wady, ale i jakieś tam zalety też się znajdą. Jest ok, ok, ok, zdrowe spojrzenie na siebie. A potem... Ciężko mi to nawet opisać. Zmiany na gorsze następują błyskawicznie. Wygrzebanie się z tego do poziomu względnej normalności trwa trochę dłużej.
     I co ja mam ze sobą począć? Nie potrafię zebrać się i zrobić tego, co bym chciała. Trzy dni trzymam dietę, a potem wszystko pada. Dlaczego? Przez moją głupotę i słabość. A potem patrzę na siebie i mam ochotę wyrzygać całe jedzenie z ostatniego miesiąca. Chociaż wiem, że to tak nie działa. Nie da się. No i nie wolno.
     Napisałabym coś sensownego, ale ja sama nie jestem sensowna, więc jakim cudem mogłabym wyprodukować coś logicznego i porządnego?
Taka niepozbierana,
nieopisana,
nie wiem sama.
Uczę się jak szalona, ciągle coś, jakieś pierdoły, a na przedmioty maturalne czasu brak. Wiem, co chcę zdawać, ale co z tego, kiedy muszę wciąż zakuwać na wszystko, poza tym, co mi faktycznie potrzebne?
Jaki ten świat jest porypany. Jaka to ja jestem porypana...


niedziela, 30 marca 2014

Codzienność i blog

     Wczoraj byłam na zakupach. To był pierwszy taki wypad od wieków; jednak jak zawsze dostarczający poważnej porcji kompleksów... Zwłaszcza, że byłam z koleżanką, która jest chudziutka jak patyk. To okropne uczucie, gdy patrzysz na nią, wkładającą cokolwiek i wyglądającą dobrze, a potem sama idziesz do przymierzalni... Nigdy nie będę taka szczupła jak ona. To niemożliwe... Ale narzekanie i zrzędzenie też nic nie da. Ok kilku dni jest spokojnie. Nie chudnę zapewne (jakim cudem można schudnąć jedząc obiady w McDonaldzie?). Ale od dzisiaj zaczynam porządnie. I nie ma wymówek. Nie ma mówienia, że jedno (dwa, trzy, pięćdziesiąt) ciastek nie zaszkodzi. Bo zaszkodzi. Jestem gruba od takich mały kąsków zjadanych co dnia.
      Na tym blogu skupiam się prawie wyłącznie na stronie cielesnej. Dla równowagi założyłam bloga, na którym dzielę się moimi przemyśleniami, tym, co czuję. Jeśli ktoś miałby ochotę poczytać, zapraszam:
Jednak to ten blog będzie nadal częściej odwiedzany, tamten jest tylko tak, dodatkowo ;)
     Nic więcej nie potrafię napisać. Życie leci takoś jakoś, oczywiście czasu nadal za mało (swoją drogą, co to za draństwo - zabierać nam godzinę snu dzisiejszej nocy?!) Jestem spokojna, pozbawiona emocji - tak już bywało kiedyś. Teraz, po kilku tygodniach przytłaczającego smutku, staram się funkcjonować normalnie. To otępienie emocjonalne bywa przydatne - łatwiej mi robić rzeczy, na które nie miałam odwagi. Po prostu się nie boję. Ale... nadal nie mam tyle odwagi, co chciałabym mieć. Jak się trochę pozbieram, to napiszę ładny post o tym, co robię, co ćwiczę i co jem (a raczej - czego nie jem). Jak na razie to chyba przytyłam. Wstyd się przyznać. Cóż, cierpię za własne decyzje!

poniedziałek, 24 marca 2014

Po co wymyślać tytuł?

     To będzie kolejny nieskładny, beznadziejny post, którego jedynym celem jest wylanie beczki łez. Post równie okropny jak ja. Nie nastawiajcie się na żadne pozytywne wiadomości. Otóż żyję sobie, wstaję co rano, chodzę do szkoły, siedzę w ławce. Nic ciekawego się nie dzieje, ot, tak sobie wegetuję.
     Dieta szła fatalnie, nawet nie mogę powiedzieć, żeby w ogóle szła. Ale staram się. Nie widzę w niczym sensu, więc i sensu nie widzę w mojej grubiej osobie, tłuszczu, który mnie otacza. Chcę się go pozbyć.
Zaczynam od dzisiaj kolejne wyzwanie bez słodyczy. Dwa tygodnie. Wytrwam.
Dziś również startuję z kolejną próbą przebrnięcia przez A6W.
Ciężko mi cokolwiek napisać. Nic nie ma dla mnie sensu, ale nauczyłam się z tym żyć. Potrafię zmusić się do istnienia, w miarę normalnej nędznej egzystencji. Funkcjonuję właściwe tak, jak powinnam. A to, że nie mam ochoty? Że nic mnie nie cieszy? A kogo to obchodzi? Ważne, że chodzę do szkoły, uczę się i rozmawiam z ludźmi.
Moja koleżanka, której zwierzyłam się z 'problemów sercowych' twierdzi, że mam coś zrobić. Nie mówi dokładnie co, ale z jej wypowiedzi wywnioskowałam, że mam sama zacząć działać - iść do faceta i powiedzieć mu, co myślę. W końcu i tak nie mam nic do stracenia - za miesiąc on opuszcza mury naszej pięknej budy. Ona twierdzi, że sama by tak zrobiła. Ale ja nie mogę. Nie potrafię. Nie jestem szczupła i mądra tak jak ona. Nie mam najlepszych ocen w klasie i 55 cm w talii. Nie mam zgrabnych nóg i ładnej buzi. Nie jestem interesującą, porywającą dziewczyną. Potrafię tylko siedzieć i się użalać. Nie dam rady działać. Jestem żałośnie bezsilna i nieśmiała.
Powiedzcie mi szczerze, moje kochane, poszłybyście do fantastycznego, powszechnie lubianego chłopaka z rocznika wyżej i zapytałybyście się, czy pójdzie z wami na randkę? 


niedziela, 16 marca 2014

Świat

     Funkcjonuję w stanie apatii, totalnego marazmu, przerywanego chwilami krótkiej radości. Nic mi się nie chce, nawet żyć. Są tylko takie momenty, kiedy wyrywam się z otępienia i żyję, cieszę się... A potem znów wszystko wraca.
     Do tego dochodzi absolutny brak czasu. Mam na głowie milion spraw przez cały czas; wiecznie gdzieś latam, załatwiam coś, korepetycje, szkoła, wyjazdy... Jedyne krótkie chwile wytchnienia, gdy siedzę w autobusie lub pociągu pozwalają mi pomyśleć o czymkolwiek. Gdy wracam do domu jestem zmęczona, nie chce mi się z nikim gadać, siadam przed ekranem i przeglądam głupoty... To zgubne, gdyż stos rzeczy, których muszę się nauczyć rośnie z dnia na dzień. A ja beznadziejnie marnuję czas.
     Ale, szczerze powiedziawszy, chyba nawet wolę takie ciągłe zabieganie. Gdy wreszcie mam wolny dzień (tak jak dzisiaj) i siedzę w domu, najchętniej wyrwałabym się stąd, poszła gdzieś daleko. Nie znoszę siedzenia w domu.
     Wczoraj udało mi się pójść do kina. Na kamienie na szaniec. Czytałam przed filmem parę recenzji, w większości negatywnych. Jednak zaskoczyłam się. Nie było źle - wręcz mogę powiedzieć, że mi się podobało. Chociaż to nie jest film, który można oglądać dla zabawy, rozrywki - jednak daje do myślenia. Moja refleksja po nim dotyczy w szczególności narzekania na świat. Przecież mam wszystko - dom, ubrania, jedzenie. Wolną Polskę, prawo do edukacji, rozrywki, koncerty, znajomych... Te kilka rzeczy, których nie mam i tak bardzo mi brakuje (zgrabna sylwetka, szczupły brzuch, chłopak...) czyż to nie są jakieś cholerne banały w porównaniu z tym, co mam, a czego nie mieli młodzi ludzie chociażby w okresie II WŚ? Przecież to, o co walczę, powinnam osiągnąć w parę miesięcy, to nie jest nic nadzwyczajnego, ludzie walczyli o większe, ważniejsze rzeczy, przelewali swoją krew za to, bym mogła teraz siedzieć i użalać się nad swoim beznadziejnym życiem, które w gruncie rzeczy wcale nie jest takie złe. Tylko ja nie potrafię tego dostrzec, docenić. I powstrzymać się przed zjedzeniem tych kilku ciastek, frytek, lodów, czekoladek, kanapek... Jestem żałosna. Naprawdę. Poza tym skupiam się głównie na fizyczności, jakby to było najważniejsze... Bo jest, poniekąd jest, w dzisiejszym świecie, w którym ludzie mają wszystko, czego zapragną. Ale nie doceniają. Ja nie doceniam.

poniedziałek, 10 marca 2014

Armagedon

Nie pisałam przez ponad tydzień. Chociaż to złe sformułowanie - pisałam, ale nie napisałam. Kilka razy siadałam, produkowałam jakieś bzdury i kasowałam swoje wypociny. Dlaczego? Bo nie byłam wstanie przyznać się nawet sama przed sobą, jak bardzo się staczam. Spadam - to dobre określenie. Ostatni tydzień był tragiczny - zawaliłam wszystko, co tylko się dało. Nawet nie pytajcie, ile zjadłam. Nie liczyłam. Ale są to iście astronomiczne sumy. Po prostu - żarłam co popadło przez cały czas. Piszę teraz, trochę w biegu, trochę bez weny, bo boję się, że za chwilę znów stwierdzę, że nie mogę się do tego wszystkiego przyznać. Jest mi tak bardzo głupio. Tak bardzo wstyd. Co ja najlepszego wyczyniam? Tego nie można usprawiedliwiać depresją, w którą wpadam, niczym. Chyba tylko głupotą.
     Byłam w piątek na imprezie. 18 koleżanki. 'Cudowne' uczucie - rozglądasz się po sali i uświadamiasz sobie, że jesteś najgrubszą dziewczyną ze wszystkich... W dodatku coś mnie naszło i ubrałam obcisłą sukienkę. Czułam się fatalnie. Czy w takiej sytuacji siedziałam grzecznie i patrzyłam, jak chudzinki jedzą, albo może poszłam tańczyć, by spalić kalorie? Nie, nie, nic z tych rzeczy. Nadal się zastanawiam, gdzie był wtedy mój zdrowy rozsądek, ale siedziałam cały wieczór i pożerałam wszystko, co znalazło się w zasięgu rąk. Talerza. Łyżki. Jak zwał tak zwał.
     A co teraz? Dzisiaj się trzymam. Skruszona, z mocnym postanowieniem poprawy, wracam na bloga i kajam się, bo ciężko zgrzeszyłam. Co mi pozostaje poza powrotem na starą ścieżkę? Nie wiem, co dokładnie będę robiła. Na pewno - jak najmniej. I zacznę biegać. Na pewno. Chociażby nie wiadomo co. I ćwiczyć. Może. W każdym razie - niecałe 2 miesiące do 18 urodzin. Czy ja naprawdę chcę wyglądać, jak wyglądam? Nie, nie chcę. Jedyna rzecz, którą mogę zrobić, to niejedzenie. Nie będę jadła. I koniec. Który to raz już to postanawiam? Wracam. Walczę. Do widzenia.

  Taka. Chuda. Kiedyś. Ja.

niedziela, 2 marca 2014

Cóż za piękny dzień!

     Stan przytępienia odczuwania emocji nadal się utrzymuje, ale to nie przeszkodziło mi przeżyć dzisiaj wspaniałego dnia. Nie spodziewałam się tego, ale wszystko wyszło niemal idealnie. W ogóle nie byłam głodna, dużo się dziś ruszałam... No i to cudne słońce. Gdy rano obudziłam się i spojrzałam za okno, zobaczyłam niebo zasnute niskimi chmurami i w ogóle jakiś taki nieciekawy świat. Bardzo przystający do mojego totalnego braku emocji. Ale w miarę z upływem czasu chmury odeszły z zapomnienie, a nieboskłon zajęło piękne słoneczko ;) Mogę nawet powiedzieć, że coś we mnie odtajało i jestem poniekąd szczęśliwa. Nadal emocji brak, ale jakoś tak... Błogo i spokojnie się czuję. Zjadłam dziś w sam raz, nie za dużo, nie za mało. No ale... Po pierwsze: Byłam na spacerze. Około godziny. A potem wybrałam się na rolki i drugą jeździłam. Pierwsze kroki były dosyć pokraczne, lecz potem szło mi całkiem nieźle. Dziś było tak wiosennie... Teraz bolą mnie wszystkie mięśnie; zapewne jutro nie będę mogła się ruszać, ale jestem szczęśliwa, że dziś tyle zrobiłam... Właściwie to niewiele, ale i tak cieszę się z tego mikrosukcesiku - nie siedziałam w domu, gapiąc się w ścianę, tylko ruszyłam się... Czuję, jakbym chudła. W lustrze też wyglądam tak jakby lepiej - może to po prostu efekt dobrego samopoczucia, ale... Waga powie mi, czy to prawda. Ale dopiero 7 marca.
Teraz mała porcja thinspiracji (podoba mi się to słowo ^.^). Dzisiejszy dzień pozwolił mi wierzyć, że może mi kiedyś uda się osiągnąć taki efekt...




Jutro poniedziałek. Rozpoczyna się kolejny ciężki tydzień. Pełen malutkich wyzwań codzienności. W tej chwili naprawdę wierzę, że nie ma rzeczy niemożliwych!

sobota, 1 marca 2014

Emocje, gdzieście wy?

    Siedzę sobie, przerażająco spokojna. W ogóle uważam, że spokój jest i błogosławieństwem, i przekleństwem. Z jednej strony lubię uczucie przejmującego spokoju, kiedy czuję, że panuję nad własnym życiem, że jestem w stanie wszystko poukładać. Z drugiej strony... Jest taki trochę inny rodzaj spokoju. Właściwie może lepiej nazwać to wyrachowaniem, zimną analizą... Brakuje mi słowa. Po prostu nic mnie nie wzrusza, nic nie denerwuje, nic nie cieszy, nic nie martwi. Nie stresuję się. Emocje jakby wyłączone. Zero strachu, stresu, nic. Wczoraj koło 10 łaziłam po mieście, spotykałam pijaków, podejrzanych typów... I nie czułam nic. Żadnego strachu, żadnych naturalnych odruchów. Dziś przekroczyłam znów limit, jednak nie mam wyrzutów sumienia jak zazwyczaj - to znaczy wmawiam sobie te wyrzuty, wiem, że to było złe, ale nie czuję tego ogarniającego przygnębienia, jak zazwyczaj. Słowem - ktoś mi wyłączył emocje. Jestem absolutnie niewrażliwa. Czuję się tak od wczoraj. Nic mnie nie obchodzi. Życie, przyszłość, matura, Michał, awantury, moja waga... Nic kompletnie. Wiem, to minie. I powinno minąć, gdyż taki stan nie jest naturalny... Coś się ze mną dzieje, i to coś niedobrego. Czuję się chłodna i bezwzględna jak morderca z zimną krwią zabijający swoje ofiary. Zero skrupułów. Mogłabym robić wszystko. Mam gdzieś konsekwencje. Oczywiście rozsądek pozostał, jestem w stanie ocenić, co jest dobre, co powinnam robić, a co jest złe, czego powinnam uniknąć (jak to ptasie mleczko, które machinalnie pożarłam dziś u koleżanki...). Jednak nie ma tego czegoś - wewnętrznego głosu, który mówi Ci - stop. Rzeczy, które mnie normalnie krępują robię od ręki. Założyłam legginsy - normalnie wstyd przed moim grubym tyłkiem nie pozwala mi na to. Dzisiaj - normalnie, w ogóle mnie to nie obchodzi. Dosłownie - emocje off. Co to jest? Zazwyczaj jestem kłębkiem różnych sprzecznych uczuć. Teraz - nic. Nic, zupełna pustka. Mogłabym siedzieć i gapić się w ścianę, nie myśląc o niczym - byłoby to szalenie zajmujące. Więc? Co ze mną jest? Czy to objawy jakiejś choroby? Emocje, gdzie jesteście? Poniekąd dobrze mi bez was, wszystko wydaje się takie proste.
Szczęśliwa?
Smutna?
Zła?
Rozentuzjazmowana?
Roznamiętniona?
Wkurzona?
Przygnębiona?
Oszalała z radości?
Nic z tych rzeczy. Zero. Pustka. Brak.

Tylko najedzona. Najedzona jak świnia, ale bez poczucia wyrzutów sumienia, po raz pierwszy od nie wiadomo kiedy. Nie pojmuję, jak to może mi tak zupełnie zwisać? Emocje, gdzieście wy?

piątek, 28 lutego 2014

I znów się posypało...

     Wczoraj ryczałam cały wieczór. Tak, trochę bez przyczyny, po prostu; poczucie, jakby cały świat zwalał się na głowę. Czułam, jakbym już nigdy miała nie być szczęśliwa; to jest takie przytłaczające. Nie wiem, co składa się na takie napady. Teraz... Nie, nie jestem wesoła, szczęśliwa, spokojna. Ale patrzę na życie chwilowo trochę bardziej z dystansu, więc mogę napisać parę słów... Wczoraj nie miałam siły. Tydzień dieta wychodziła mi pięknie, wczoraj i dziś - nie mam siły, by to komentować. Powiem jedno - miałyście 100% racji. Dieta to do cholery dieta, a nie, że robię sobie wolne, by nażreć się jakichś głupich pączków. Tak, przyznam się. Jest mi wstyd jak sto pięćdziesiąt, zeżarłam te rąbane pączki, jakbym nie mogła się powstrzymać. A przecież potrafię; cały tydzień potrafiłam, a wczoraj... Nie mogę sobie więcej pozwalać. Nie, nie nie. Będę jadła pączki, jak już skończę diety. Teraz - zakaz, nic więcej. Wczoraj i dziś zawalone totalnie. A ja... Znów podnoszę się po klęsce. Wytrwałam 7 dni. Może tym razem uda mi się wytrwać 8? 9? 10? Nie ma innej opcji. W maju mam 18-nastkę, nie chcę być spasionym pulpetem. Potem są wakacje, trzeba się będzie ,,rozebrać"... Chcę być chuda. I już. Wracam do mozolnej pracy, jaką jest odchudzanie. I nie jutro. Już dziś. Teraz. Natychmiast. Zeżarłam dziś ponad 3000 kcal, a nadal jestem głodna. I co? Nic. Bo mam chudnąć. Jutro zaczynam ćwiczyć, biegać, cokolwiek. Nie wiem, co i jak. Pomyślę. Mam całą noc, by dojść do czegoś konstruktywnego. Cześć.
Nie jest dobrze. Chwilowo jest po prostu mniej tragicznie niż zazwyczaj.



Tak wyglądałam wczoraj i dziś... Co ja robię? Co? No co?

środa, 26 lutego 2014

Równowaga to tylko o krok od szczęścia

     Jest stabilnie. Ostatnich dni nie można nazwać pasmem sukcesów, ale też nic tragicznego się nie wydarzyło. Niedziela była całkiem udana; uwielbiam momenty, gdy jestem cały dzień sama w domu. Zrobiłam sobie obiad <zrezygnowałam z naleśników, które teoretycznie miałam zjeść...> i raczyłam się jajkami z łososiem. W poniedziałek, z racji choroby, podarowałam sobie szkołę. Jednak wczoraj i dziś poszłam już normalnie, niestety dłuższa nieobecność skutkowałaby takim zacofaniem w materiale, że wolę nie ryzykować. Już poniedziałek wystarczył, żebym miała braki, które trzeba nadrabiać.
     To dziwne, ale od dokładnie 7 dni dieta idzie mi IDEALNIE. Nie zawaliłam ani jednego, nie wykroczyłam poza limit chociażby o jedną kalorię. W takiej sytuacji mówi się chyba 'odpukać'; mam nadzieję, że nie pozawalam ;) Jutro tłusty czwartek. Głupie święto, w dzisiejszej kulturze zupełnie zatraciło dawne, religijne znaczenie - i tak ludzie żrą ile chcą. Zamierzam jutro trochę odejść od healthy wyzwania i mimo wszystko pozwolić sobie na pączusia, dwa, ewentualnie siedem. No, bez przesady, ale nie zamierzam się katować :) Jeszcze a propos healthy wyzwania - niestety wczoraj i dziś zawaliłam. Wczoraj zjadłam zupkę chińską - niestety, w szkole było mi tak zimno, że potrzebowałam czegoś gorącego... A dzisiaj, zupełnie bezmyślnie, wsunęłam jogurt czekoladowy. Jutro też nie będzie kolorowo, ale limitu kalorii oczywiście będę się grzecznie trzymać.
     Skończyłam wczoraj wyzwanie słodyczowe. I tak:
20 dni bez słodyczy
6 7 9
10
11 12 13 14 15 16
17 18 19 20 21 22 23
24 25
Jak widać, zrąbałam tylko 3 dni. Mogę powiedzieć, że chociaż to o trzy za dużo, i tak jestem z siebie dumna :> Uniezależniłam się od słodyczy. Kiedyś musiałam, po prostu musiałam co drugi dzień zjeść jakąś czekoladę, ciastko, batonika, a teraz spokojnie mogę się obyć. Wyzwanie bez słodyczy powtórzę ponownie w najbliższym czasie, szalenie mnie motywuje.
     Ostatnio, patrząc w lustro, mam wrażenie, że robię się coraz grubsza. Ale to przecież niemożliwe! Jednak każde spojrzenie w paskudną taflę upewnia mnie, że dieta była jak najbardziej słuszną decyzją. Cóż, kilogramów nie traci się w mgnieniu oka... Muszę czekać, być silną, walczyć. Na razie mam dość sił.


     Właściwie, mogę nawet powiedzieć, że jestem szczęśliwa. W szkole jako tako, nie jest źle. W domu też ostatnio bez awantur. Tylko moje serce leży w gruzach, ale właściwie przyzwyczaiłam się do tej sytuacji, nawet przestaje mnie to jakoś specjalnie ruszać. Więc ogólnie - nie wybitnie, ale zdecydowanie na plus :)

niedziela, 23 lutego 2014

Garść sama nie wiem czego...

     Przejrzałam przed chwilą wczorajszy post - cóż za paskudna mieszanina słów, spacji i znaków interpunkcyjnych! Wszystko połączone bez ładu i składu, kompletny chaos. Zrzucam to wszystko na karb choroby; myśli bezładnie tłuką się wewnątrz czaszki i ten rozgardiasz przelewam ,,na papier".
     Ostatnio dopadają mnie wątpliwości. Przestaję wierzyć w sens, tego, co robię. Media lansują obraz kobiety szczęśliwej, pięknej, zadbanej, SZCZUPŁEJ. Każda z nas powinna taka być, a jeśli nie jest - och, co za tragedia! Niech jak najszybciej dąży do tego, by taką się stać. Nie ważne, młoda czy stara. Włącz radio, telewizor, internet - wszędzie te same slogany. Bądź piękna (oczywiście nasz cudowny preparat sprawi, że twoje zmarszczki znikną jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki...) bądź szczupła (przecież nie jesteś, więc koniecznie kup te tabletki... Twoje problemy z wagą znikną, to, że ważysz milion kg i jesteś tłusta to na pewno wina wody, która zatrzymała się w organizmie, weź tabletkę, no weź, będziesz chuda!). W ogóle wszędzie tylko weź, kup, wypróbuj... A wiecie, co mnie najbardziej przeraża? Sama biorę udział w tym wyścigu szczurów. Ja także dążę do tego, by być jak kobieta z reklamy - zadbana, piękna, chudziutka.
     A przecież... Z drugiej strony padają hasła: Pokochaj siebie taką, jaką jesteś. Odnajdziesz szczęście. Właściwie mogłabym siebie pokochać. Moja waga nie jest zagrażająca życiu, nie jestem otyła. Nie muszę się odchudzać ze względów zdrowotnych. Jedyną rzeczą, która powoduje, że chcę zrzucić te kilogramy, jest społeczeństwo. A może lepiej: społeczne spojrzenie na kobietę. Co prawda daleko mi jeszcze do kobiecości; za trzy miesiące kończę 18 lat, jestem, rzec można, nastolatką. Pomimo to chciałabym być inna. Marzę o byciu szczupłą - ciężko się do tego przyznać, ale po prostu dopasowuję się do wzorca kobiety idealnej... Dążę do niego, chociaż wiem, że to nieosiągalna utopia. Nie ma ludzi idealnych. Nigdy nie będę do końca zadowolona z siebie. I tu pojawia się pytanie: Dlaczego by z tym nie skończyć? Rzucić to całe 'odchudzanie', dietę, liczenie kalorii w kąt i iść dalej przez życie z radością, że jestem taka, jaka jestem? Byłoby pięknie, prawda? Nie mogę, nie potrafię, nie chcę. Za dobrze mi w tym dążeniu do celu; gdybym go porzuciła, nie mogłabym być szczęśliwa... Za dużo zauważam u siebie wad. Za głęboko w to wszystko zabrnęłam.
     To uczucie, gdy stajesz przed lustrem, najlepiej w bieliźnie. I patrzysz na siebie, i myślisz, ile byś zmieniła, ile byś zrzuciła... Budzi się takie coś, uśpione - dziewczyno, jak ty wyglądasz? Jak... Patrzy na ciebie to coś, a ty zastanawiasz się, czy to naprawdę ty. Trochę pokręcone. Gdyby tak dało się rozpiąć zamek i po prostu zdjąć kombinezon tłuszczyku, który mnie otula... Lecz to niemożliwe. Można się go pozbyć tylko wyrzeczeniami, ciężką pracą. Spójrzmy prawdzie w oczy - jest tak, jak pisałyście. 2000kcal to ,,dieta'', która jest ledwie minimalnie mniejsza niż dobowe zapotrzebowanie (o ile się jej ciągle nie zawala -,-). Więc jest to sposób żeby ewentualnie nie przytyć, a na pewno nie, żeby schudnąć. No, chyba że dowaliłabym ćwiczeń, wtedy może coś by się ruszyło. I tu pojawia się kolejne pytanie: Po co ja to wszystko robię? Będę w tym trwać, gdyż nie mam lepszej alternatywy. Nie umiem jeść mniej. Czy więc będę już zawsze taka, jaka jestem? W wakacje udało mi się schudnąć 3 kg. To był mój największy sukces (ale efekt jojo jest bezlitosny, nic po tym nie zostało...). Co więc robić? Poddać się? Nie ma mowy. Nie zawalę już ani dnia. Będę się starać. Może... tak tydzień po tygodniu, troszkę mniej, troszkę mniej... Obniżać o 50 kcal? Może tak się uda? Może? Czy to są pytania bez odpowiedzi?

Post znów chaotyczny i nieskładny. Niestety, choroba nadal hula; Jedna myśl goni drugą; przeplatają się bez sensu; wszystko się gmatwa. Czarne literki rozpływają się, zda się, że zaraz ściekną z ekranu, niczym czarne łzy zapłaczą nad moją słabą wolą, konformizmem... Wstawiam jeszcze piękne, jakże motywujące zdjęcie będące dowodem tego, że do reszty biorę udział w tym szalonym wyścigu bez celu; wyścigu pięknych ciał, ubogich dusz... Trzymajcie się, moje kochane!

sobota, 22 lutego 2014

30 dni minęło.

     Wczoraj upłynął 30 dzień mojego odchudzania i walki z dietą. Na początek może małe podsumowanie z matematycznego punktu widzenia. Jestem średnioprzecietniemało aktywna, więc wyliczyłam średnie zapotrzebowanie gdzieś w okolicach 2500, na pewno nie więcej. I tak:

Zjedzone: 64600 kcal
Zapotrzebowanie: 30 dni x 2500 = 75000 kcal
Deficyt: 10400 kcal
Wynik: teoretycznie - 1,3 kg.

A jak to wygląda w praktyce? Pożyjemy zobaczymy <ważenie 'oficjalne', pomiarowe dopiero 7.03>. Ale, oczywiście, wlazłam dziś na wagę i... No cóż. +0,4 kg od ostatniego oficjalnego pomiaru... Tłumaczę to sobie tym, że zbliża się okres, oraz, że wczoraj wypiłam  2-3 litry różnych płynów, i może to pozostało...
Czy widzę jakiekolwiek efekty? Właściwie nie. Może odrobinkę...
Teraz kolejna porcja obliczeń, którą zrobiłam, żeby trochę się zmotywować. Zakładając, teoretycznie, że przez cały ten okres 30 dni jadłabym dokładnie 2000, wyniki byłby takie:
Zjedzone: 60000
Zapotrzebowanie: 75000
Deficyt: 15000
Wynik: - 1,875 kg.
~   ~   ~

Koniec liczenia. Teraz zastanawiam się, co dalej... Właściwie to jestem zmotywowana, by dalej działać tak, jak dotychczas. Chciałabym tylko więcej ćwiczyć - tu niestety stoi na przeszkodzie czas (tak naprawdę to jestem leniwa i tylko tak się tłumaczę, gdybym naprawdę chciała, to bym ćwiczyła...)

 Postanowienia na kolejnych 30 dni:
1) Maksymalnie 2000 kcal
2) Śniadanie codziennie (w okolicach 400-500 kcal)
3) Zdrowe drugie śniadanie na dużej przerwie (a nie podżeranie po trochu na każdej krótkiej)
4) Ostatni posiłek przed 19.00
5) Przynajmniej dwa dodatkowe kubki/szklanki jakiegoś płynu.

Brzmi banalnie, ale wytrwać niestety bardzo trudno :< 
Zauważyłam także u siebie przykrą tendencję - od czasu, gdy podjęłam wyzwanie słodyczowe, faktycznie jem mniej słodkości. Jednak zaczęłam zastępować to sobie innymi rzeczami (jogurtami czekoladowymi, słonymi przekąskami itp.) mam więc kolejne postanowienie:

HELATHY WYZWANIE! Będzie ono polegało właśnie na zdrowym odżywianiu. A więc, zabronione są:
       - Wszelkiego rodzaju desery czekoladowe (takie w formie jogurtów)
       - Kupowane w sklepach/cukierniach ciastka, pączki, tortoletki, eklery i inne temu podobne słodycze.
       - Fast foody, frytki, pizza, hamburgery...
       - Chipsy, prażynki.
Za to dozwolone, w niewielkiej ilości, żeby nie zwariować:
       - ciasta, ciastka, wypieki domowej roboty;
       - popcorn/paluszki/bake rolls - 1 raz
       - samorobny budyń, kisiel, ew. galaretka.
Ktoś chętny na Healthy wyzwanie ze mną? Na 15 dni, tak na rozgrzewkę :)





 Odrobinka tanecznej motywacji.
Pisałam tylko o diecie, jedzeniu. Teraz może parę słów o tym, co u mnie.
A więc u mnie beznadziejnie. Czuję się fatalnie, jestem chora. Chusteczki zużywam na kilotony, ledwo ruszam się z łóżka. Ale, pomimo to... opanował mnie jakiś dziwny optymizm. Poczucie, że może być lepiej. Że się uda, jak nie dziś, to jutro. Nie wiem, skąd to się wzięło. Poza tym mam teraz trochę czasu, żeby nadrobić zaległości w nauce. Pomimo weekendu, nigdzie nie pójdę, bo nie jestem w stanie. Trochę dołująca perspektywa, ale może uda mi się dzięki temu ogarnąć szkołę? Przyszły tydzień jak zawsze zawalony, muszę się wyleczyć przed poniedziałkiem (jakie są na to szanse? Mniejsze od 0?) bo potem nie ogarnę z pisaniem wszystkiego w drugim terminie... Znacie jakieś domowe sposoby lecznicze? 

Aha, i jeszcze wklejam rozkład kalorii ostatnich 30 dni. To tak bardziej dla mnie, jeśli kiedyś chciałabym to przeanalizować <to wszystko było na bocznym pasku> 
Tydzień I        Tydzień II       Tydzień III      Tydzień IV      Tydzień V
23.01 - 1550   30.01 - 1540   06.02 - 1815   13.02 - 1825   20.02 - 2000
24.01 - 1505   31.01 - 1035
   07.02 - 2000   14.02 - 2000   21.02 - 1990
25.01 - 1500   01.02 - 4125
   08.02 - 2585   15.02 - 2100
26.01 - 1560   02.02 - 2180
   09.02 - 2000   16.02 - 3000
27.01 - 1490   03.02 - 3000
   10.02 - 2585   17.02 - 2150
28.01 - 2580   04.02 - 3000  
11.02 - 2000   18.02 - 2990
29.01 - 1550   05.02 - 2000  
12.02 - 2000   19.02 - 3000

środa, 19 lutego 2014

Balansuję.

     Jak w tytule - balansuję, stąpam delikatnie po cienkiej granicy między normalnością a załamaniem. Wygrzebałam się nieco z przedwczorajszego doła - szło opornie, ale udało mi się przewrócić stan, w którym nie uciekam przed ludźmi. Z wcześniejszej wesołości nie pozostało nic, ale cieszy mnie nawet ta pozorna normalność. Muszę tylko funkcjonować... Żyć, chodzić, uczyć się, uśmiechać, kiedy tego ode mnie oczekują, zachowywać powagę, gdy tego się wymaga. Jeść. Jeść? No właśnie. Wczorajszy i dzisiejszy dzień to jakaś totalna porażka. Wstyd mi za siebie. Żarłam jak opętana. Pragnę, bardzo pragnę się pozbierać. Chcę, żeby wróciło to uczucie cudownej pustki w żołądku, płaskiego (choć otłuszczonego) brzucha. Muszę pozbyć się tego balona, który teraz noszę ze sobą; paskudnego, wypełnionego żarciem brzucha. Aby się wypłaścił potrzebne są dwa, trzy, cztery nie zawalone dni... I to cudne uczucie, że nie wyglądam jak nadmuchana lalka... Chociaż pozorne wrażenie, że się schudło. Marzę o tym. Chcę... Mogę tak sobie gadać, że chcę. Prawda jest taka, że nic, poza działaniem nie sprawi, że to uzyskam. Ale... Wracam do domu. Zazwyczaj jestem w połowie dziennej normy. I wtedy się zaczyna. Jem obiad, jest ok. Zostaje mi jeszcze trochę kcal na kolację. Czekam, jem coś... A potem, ktoś mnie woła na jakieś jedzenie, deser... Cokolwiek. Obiecuję sobie, że zjem malutko, prawie nic. A kończy się tym, że wżeram ile wlezie... Przepraszam. Wiem, że nie chcecie czytać o tym, jak się obżeram... To jest straszne. Zaczynam myśleć tylko o jedzeniu, a jednocześnie wciąż żrę jak świnia...

     Powinnam chyba opisać porządnie moją historię (a raczej idiotyczny brak historii) z tym chłopakiem, Michałem, którym was męczę od miesięcy. Jak będę miała nastrój i melodię to obiecuję, nadrobię. A teraz - zostawiam Was z pytaniem: Kto do cholery wymyślił miłość? Chciałabym sobie z tym osobnikiem pogadać...Zapomniał umieścić w instrukcji obsługi paragrafu 'skutki uboczne'.

poniedziałek, 17 lutego 2014

Brak sił na wymyślanie sensownego tytułu.

     Ostatnie posty były optymistyczne, albo przynajmniej prawie wesołe. Było tak, gdyż ja też byłam radosna, szczęśliwa, pełna entuzjazmu. A dzisiaj... Co pękło. Czułam, że nie mogę być wiecznie szczęśliwa, ale liczyłam, że to potrwa jak najdłużej. Na parę dni wyrwałam się z okowów depresji i przygnębienia. 
     Od czego zaczęło się dzisiaj? Nie wiem. Chyba od jakiejś kłótni, gdy wychodziłam z domu. Kto, co i z kim? Nawet nie pamiętam. Grunt, że szłam do szkoły przygnębiona. Druga sprawa to oczywiście On. Michał. Ten, który od dawna ma mnie gdzieś, i który nagle zwrócił na mnie szaloną uwagę w walentynki. Ten, za którym szaleję już od dawna. Tak, jak przewidziałam - dzisiaj znów miał mnie głęboko gdzieś. Byłam na to poniekąd przygotowana, ale i tak boli. Z resztą, nieważne. Jestem głupia. Nie mogę o nim zapomnieć i nawet nie potrafię się do tego przyznać. To idiotyczne. Dobra, kończę ten wątek. Nie kończysz, tak jak nie potrafisz zamknąć tego rozdziału w swoim życiu. I tak cię to boli, chociaż nie powiesz tego głośno.
     Nie wiem, co dołożyło się do mojego samopoczucia, oprócz tych powyższych. Może niezapowiedziana kartkówka, kolejna zawalona w tym semestrze. Może poniedziałek; powrót do rzeczywistości po weekendzie oderwanym od rzeczywistości. Może powinnam opisać ten weekend, napisać, jak świetnie się czułam? Znów napisać coś pozytywnego? Nie potrafię; teraz jest źle. W szkole czułam się, jakby mnie ktoś przygniatał do ziemi. Siedziałam, nie odzywałam się, słuchałam jednym uchem. Na przerwach - lądowałam w kącie z książką, byleby coś robić, byleby nie musieć się sztucznie uśmiechać do koleżanek, byleby się nie rozpłakać. Odwołałam dzisiejsze popołudniowe spotkanie z koleżanką. Nie byłam w stanie, wyjść z domu, rozmawiać. Teraz siedzę, piszę, trochę po to, by się czymś zająć. By powstrzymać łzy cisnące się do oczu. By nie opanował mnie dziki, nieokiełzany płacz. Nie wiem, chwilami chciałabym stąd nie wychodzić, zaraz znów wolałabym uciec daleko, zaszyć się gdzieś. W domu kolejna awantura. Mam dość. Nie mogę, nie potrafię, nie chcę. Wczoraj zawaliłam dietę, dziś wyzwanie słodyczowe -w szkole czułam się tak źle, że kupiłam dwa czekoladowe batoniki. Nie wiem, co mną kierowało. 500 kalorii. Zeżarłam je. Teraz już się ogarnęłam i planuję zmieścić w dzisiejszym bilansie, chociaż do obiadu wykorzystałam już pawie wszystko. Macie rację, wczoraj przesadziłam z tym metabolizmem, nie jest tak źle... Ale w pozostałych kwestiach - czuję, że tonę w życiu. Że sobie nie radzę, nie potrafię.
Kończę to zrzędzenie. Muszę się uczyć, jutro ciężki sprawdzian. W środę kolejny. A ja w rozsypce, z wrażeniem rozpadania się od wewnątrz. 
Nic Nic Nic Nic Nic.
Nie chce mi się żyć.

niedziela, 16 lutego 2014

Metabolizm

     Ostatnio prześladuje mnie strach przed tym, że mój metabolizm zwolni. Wiem, że jak na dietę to jem bardzo dużo. Ale boję się, że jak już skończę, to nawet mało jedzenia sprawi, że przytyję z powrotem... Słowem, mam stracha przed efektem jojo... Przeczytałam właśnie pewien artykuł. Nie wiem, ile w tym jest prawdy, ale daje do myślenia. Polecam: http://fitmiracle.blogspot.com/2014/02/o-kaloriach-czyli-policzmy-co-sie.html#more 
     Jem 2000 dziennie, czasami zdarza mi się odrobinę wykroczyć, ale nie przejmuję się tym. Moje obliczenia są bardzo przybliżone, gdyż niestety nie mam czasu na dokładne ważenie każdego gryza... W czasie ferii, gdy siedziałam w domu, mogłam szaleć z wagą kuchenną i liczyć dokładnie. Teraz, niestety, posiłkuję się wagą 'na oko'. Naprawdę boję się o metabolizm. Nie chciałabym go rozwalić... Moim sztandarowym hasłem jest jedzenie śniadań, czego wcześniej nie robiłam. Jednak nie zawsze mam czas, a w weekendy dodatkowo mi się nie chce, wolę poczekać do tej 12... Wiem, że to źle, ale czasami po prostu nie mogę nic przełknąć. Ogólnie ostatnio trafiają mi się dni, kiedy nie odczuwam głodu. Po prostu, mam wrażenie, że mogłabym nic nie jeść cały dzień. Zjadam wtedy coś na siłę, żeby nie paść podczas maratonu sprawdzianów, nauki, osiemnastek w wzmożonego wysiłku. Są też oczywiście takie dni, że wyjadłabym całą lodówkę. Ale ostatnio się nie zdarzają. Jakoś tak jakbym nauczyła mój organizm nie żreć tyle. 

    Dobry nastrój trwa. Walentynki spędzone z kimś, za kim się szaleje (ale nie przyznaje się do tego nawet przed samym sobą)... To mnie wprawiło w coś w stylu ,,błogostanu". Wiem, to idiotyczne, bo to wszystko najpewniej był przypadek. Ale miło pomyśleć sobie, że ktoś zainteresował się Tobą, chociażby na parę godzin... To jak poezja, można pomarzyć, ja pięknie by było... Niestety, jutro poniedziałek, więc trzeba przygotować się na prozę życia, wyrwać ze świata marzeń. I nastawić na kolejny zwyczajny dzień, w którym ktoś nadal będzie Cię olewał i ignorował, tak jak zawsze... Wiem, że nie powinnam się cieszyć z tych kilku pięknych walentynkowych chwil. Powinnam być dumna, odwrócić się plecami i pokazać, że nie jestem zabawką, z którą można się bawić, gdy ma się ochotę. Ale niestety nie potrafię... 

sobota, 15 lutego 2014

A day after

     Dzisiaj - dzień po walentynkach. Szczerze powiedziawszy, trochę bałam się tego święta. Bałam się mojej reakcji na wszechobecną miłość. Jednak... dawno się tak dobrze nie bawiłam. Miałyśmy 'babskie popołudnie' - poszłyśmy do cukierni. Obyło się bez czekolady, ale pozwoliłam sobie na dwie rurki z kremem. Spokojnie zmieściłam się z nimi w limicie, więc wybaczam sobie ten mały grzech, który był z resztą zaplanowany. Śmiałyśmy się i po prostu dobrze bawiłyśmy. Poznałam się bliżej z dwoma dziewczynami z klasy, z którymi dotychczas nie miałam kontaktu. Było fantastycznie. A wieczorem... Stwierdziłam, że co mi szkodzi i poszłam na dyskotekę organizowaną przez szkołę. Dawno nie byłam na takiej imprezie - a to był strzał w dziesiątkę. Tańczyłam jak szalona, spaliłam pewnie mnóstwo kalorii, ale to nie jest najistotniejsze. Ja się po prostu dobrze bawiłam. No i trzecia sprawa... Pewien pan poświęcił mi wczoraj tyle uwagi, jak jeszcze nigdy. Nie wiem, co mu odwaliło. Może chciał mi zrobić przyjemność na walentynki, nie mam pojęcia. Dziwne to było. Nie jestem przyzwyczajona do tego, żeby ktoś za mną latał i gadał ciągle ze mną. Jednak wczorajszy dzień należy do  najszczęśliwszych dni ostatnich miesięcy. Dawno, bardzo dawno się tak dobrze nie czułam. Niby tylko głupie wyjście z koleżankami i jakaś szkolna dyskoteka, ale... Było cudownie. Oby jak najwięcej takich dni ;)
Dieta - w porządku. Następne ważenie 'do zapisania' dopiero 7 marca, ale... Dzisiaj rano nie mogłam się powstrzymać i weszłam na wagę. No i hmmm... jestem w sumie zadowolona :)

Cóż za nieskładny i niegramatyczny post. Nie potrafię jednak napisać nic sensowniejszego. Wciąż jestem pełna emocji dnia wczorajszego ;)

środa, 12 lutego 2014

Walę walentynki.

     Zbliża się święto, które zawsze budzi wiele emocji. Zakochani mają kolejną okazję do migdalenia się na ławce, w kawiarni i w kinie, a inni... Nie, stop. Inaczej. SZCZĘŚLIWIE zakochani mają okazję do pokazywania światu i sobie na wzajem, jak bardzo się kochają. A wszyscy, którym nie udało się szczęśliwe zakochać muszą na to patrzeć i rozmyślać, jak bardzo fajnie mogłoby być, gdyby się udało. Oczywiście, przymusu oglądania zakochanych par nie ma - ale kto by chciał spędzić walentynki samotnie w domu, najlepiej z poduszką i dużą paczką chusteczek? To właśnie patrzenie na szczęście innych jest główną przyczyną tego, że wiele 'singli' hejtuje to święto. Błąd jest tkwi też w definiowaniu - święto zakochanych. Też teoretycznie jestem w stanie zakochania, a jakoś powodów do świętowania nie mam. Ale święto samo w sobie mi nie przeszkadza. Jest w porządku, mamy dzień kobiet, dzień matki, ojca, babci, żołnierzy wyklętych... Zakochani też mogą mieć swoje święto. Nie podoba mi się za to model promowany przez media - jeśli chcesz być szczęśliwy, to sobie kogoś znajdź. To tego kilotony czerwieni, różu i serduszek wszędzie - to się naprawdę przejada... Kochaj, a będzie tak pięknie. No niestety, życie trochę przedefiniowuje to pojęcie. Niemniej, życzę wszystkim parom, żeby im się udawało. Walentynki. Moje plany? Zamierzam spędzić je tak, by być szczęśliwą. Planujemy z koleżkami z klasy - część singlowa, która nie idzie nigdzie z drugą połówką - wypad do miasta. Zamierzamy szaleć i nie przejmować się życiem. Niektórzy zapijają swoje problemy wódką. W naszym gronie padł pomysł, aby zapić to czekoladą. Jeżeli dojedzie do skutku, nie będę sobie żałować. Chociażby miała mieć milion kalorii, raz muszę odpuścić. W końcu też mogę sobie pozwolić na kilka gramów szczęścia, gdy dookoła wszyscy świergolą i wręczają sobie słodkie serduszka. Naprawdę, nie mam nic przeciwko takiemu świętu. Ale obnoszenie się ze swoją miłością... Niektóre rzeczy ludzie mogliby zachować dla siebie.



Dzisiaj biegałam. Aż 10 minut... Byłam padnięta. Kondycja coś nie ta. Do tego dieta idzie w miarę ok. Tyle w tym temacie.

niedziela, 9 lutego 2014

O szkole, maturze i studiach słów kilka.

     Na początek coś nie związanego z dzisiejszym tematem. Soboty są dla mnie jakimiś pechowymi dniami -,-. Byłam wczoraj w gościach i starałam się jeść nie za dużo, normalny obiad, niestety dobry deser, kolacja... Ale starałam się kontrolować. Niestety, jak wróciłam wieczorem do domu i wszystko podliczyłam, okazało się, że wyszło ponad 500 za dużo... Bleee. 

     Nie pisałam chyba jeszcze o moich planach na przyszłość. Jestem teraz w II liceum i chciałabym studiować medycynę. Niestety, na te studia niezmiernie trudno się dostać, a poza tym są same w sobie strasznie wykańczające; nie wiem, czy podołam. Moje liceum jest raczej nie najlepsze, jeśli chodzi o poziom nauczania, a taka np chemia, potrzebna na studia medyczne to jest w ogóle na poziomie tragicznym. W miarę ok są za to przedmioty takie jak matematyka czy fizyka. Więc moją alternatywą, jeśli nie poszłoby mi coś z medycyną, jest jakaś politechnika. Jednak... To są dwa tak różne kierunki, że nie wiem, za co się zabrać. Wiem, że nie dam rady na tyle ogarnąć, żeby napisać maturę z czterech przedmiotów rozszerzonych...
     A tak w ogóle, to jestem eksperymentalnym rocznikiem. Będziemy pisać nową wersję matury - podstawę z polskiego, matmy i języka, a z innych przedmiotów tylko rozszerzenie. I zmienia się typ zadań, nie będzie prezentacji z polskiego... Problem polega na tym, że nic jeszcze szczegółowo nie wiadomo, podają tylko jakieś ogólniki. 
     No i nie wiem, co ze sobą zrobić. Teoretycznie powinnam po prostu uczyć się wszystkiego, mieć dobre oceny, ćwiczyć i powtarzać. A z drugiej strony jestem leniwa i wolałabym skupić się tylko na tym, czego naprawdę potrzebuję. Wiem, do matury jeszcze ponad rok. Ale półtora roku temu zaczynałam liceum i ten czas po prostu przeciekł mi przez palce... Leniłam się, więc teraz staram się to zmienić. Przykładam się do nauki, odrabiam zadania domowe. I ciągle zastanawiam się, co zrobić z życiem.

piątek, 7 lutego 2014

Radości dzień kolejny.

     Nie wiem, co mi się ostatnio stało. Od dwóch-trzech dni jestem po prostu szczęśliwa - to najdłuższa seria radosnych dni od nie wiem jak dawna. Naprawdę, przez ostatnie trzy doby melancholia dopadła mnie tylko raz czy dwa, na małą chwilkę. 
     Myślę, że ma to jakiś związek z tym, że udało mi się wreszcie wziąć w garść z dietą. To znaczy - nie wiem, czy można to nazwać dietą, bo chodzę cały czas zupełnie najedzona. Mam limit 2000. Jem śniadanie, drugie śniadanie w szkole, obiad, kolację... Aż trudno mi to nazwać odchudzaniem ;) Dokonałam jednak pewnej znaczącej zmiany w sposobie odżywania. To znaczy dokonałam - jak na razie trzy dni, o wywracaniu życia do góry nogami nie ma mowy. Ale: 
1. Zamieniłam biały chleb na razowy (aktualnie razowy ze słonecznikiem - pycha!) - kiedyś jadłam 5-10 kanapek białego chleba i nadal byłam głodna. Razowym zapycham się po dwóch - i nie jestem głodna przez następne 3 godziny! 
2. Jem dużo owoców - zamiast kolejnego kawałka chleba z dżemem albo kawałka ciasta jem jabłko, albo dwa (ewentualnie siedem :P) 
3. Zrezygnowałam ze słodyczy - jak widać po prawej stronie, dziś jest aż drugi dzień bez słodyczy, więc jeszcze nie wiem, czy mi się uda. Ale jak na razie jest ok, nie odczuwam już takiego przymusu jedzenia czekolady.  
No a poza tym: Staram się jeść zdrowo, zdrowo, zdrowo!

     Niestety nie odmawiam sobie drobnych przyjemności. Dzisiaj do śniadania wypiłam kakao, jak pójdę na urodziny to pewnie skuszę się na kawałek ciasta. Nie chcę się zakatować - muszę mieć jakąś radość z życia. Może to będzie moja metoda na sukces? Nie wiem, czas pokaże. Przy takiej ulgowej diecie i dobrym traktowaniu własnego ciała po prostu nie mogę sobie pozwolić na żaden napad. Zakaz napadów. Dzisiaj przypadł dzień mojego comiesięcznego ważenia. Od czterech miesięcy za każdym razem widziałam więcej na wadze, a dzisiaj... Spadek o 1,2 kg względem poprzedniego miesiąca!! Wiem, to niewiele. Cieszę się jednak, że przełamałam złą zwyżkową passę. 

Czuję się, jakbym wszystko mogła osiągnąć. Za parę dni mi pewnie przejdzie, ale na razie biorę się w garść i wykorzystuję dobry humor, żeby zrobić jak najwięcej rzeczy. 

Czuję się jak jeden z tych szczęśliwych czubków. To dla mnie taka zmiana... Po tylu miesiącach melancholii i lekkiej depresji. Co się stało? Nie potrafię powiedzieć. W tej chwili jestem skłonna uwierzyć nawet w cud... :)

środa, 5 lutego 2014

Promyk słońca

     Dzisiaj do mojego miasta zawitało słońce. Pierwsze po wielu tygodniach ponurych, ciemnych dni. Te kilka promyczków wlało trochę nadziei i dobrego humoru do mojego umysłu. Czuję się jak przebudzona ze snu - tak dawno się z niczego nie cieszyłam, a teraz uśmiecham się z powodu pogody... 
     Udało mi się też dzisiaj ogarnąć w kwestii diety. Ktoś mi doradził, i zdecydowałam, że zaczynam z nowym limitem - 2000. Wiem, że to dużo. Jednak tak będzie racjonalniej ze względu na fakt, że chodzę do szkoły, uczę się, pracuję. 1500 jest idealne, gdy siedzę w domu. Jednak w okresie wzmożonego wysiłku - zakatowałabym się lub w ogóle nie dała rady i zginęła z powodu wyrzutów sumienia spowodowanych ciągłym zawalaniem. Może nie schudnę - ale przynajmniej nie przytyję. Zamierzam również kontynuować A6W. Jeszcze nie wiem, kiedy zacznę, ale... Zacznę. No i trzecia decyzja (korzystam z chwili pozytywnego spojrzenia na świat xD): 20 dni bez słodyczy - taka mała reaktywacja projektu 'styczeń bez słodyczy'. Te 31 dni pokazało mi, że czekolada, żelki i batoniki naprawdę nie są niezbędne do życia. Teraz mam ambitny plan nie zawalić ani jednego dnia :P Wiem, nie uda mi się. Ale próbować zawsze mogę. 
     Powoli przyzwyczajam się do szkoły. Dzisiejsze słońce sprawiło nawet, że podwójna matematyka zleciała w mgnieniu oka, chociaż zazwyczaj dłuży się niemiłosiernie. W kwestiach uczuciowych - również nie jest źle. Podjęłam decyzję i od początku tego semestru traktuję pewnego pana niczym kawałek otaczających nas w szkole ścian. Przestałam się uśmiechać i spoglądać. Może to przypadek, albo zadziałała zasada: olej go to sam przylezie, ale od wczoraj zauważyłam wzrost liczby zagadywań... Akurat teraz. No cóż. Sama nie wiem, czego chciałabym bardziej. Żeby on też mnie olewał, to łatwiej się zapomina. Ale z drugiej strony... Lubię z nim rozmawiać. No nic, nie można mieć wszystkiego. 
      Czasu mam jak zawsze mało, więc staram się wprowadzić w życie jeszcze jedną rzecz: Ewa staje się zorganizowana! Zaczynam stosować zasadę: Najpierw obowiązki, potem przyjemności. Muszę zacząć się przykładać do nauki, żeby nie zostawiać sobie wszystkiego do zaliczania na koniec semestru.
W bardzo pozytywnym nastroju, więc: DO DZIEŁA!


Nie jestem optymistką, ale czasem 
miewam takie małe przebłyski. 
Może warto dziś potańczyć i pośmiać się do słońca
(które notabene już dawno schowało się za horyzontem?)
 Czasem trzeba być szczęśliwym!

wtorek, 4 lutego 2014

To nie jest radosny wpis

1. Dieta - tragicznie.
2. Ćwiczenia - ujemna aktywność fizyczna.
3. Szkoła - przestałam cokolwiek ogarniać.
4. Sprawdziany - Jak na razie dwa poszły beznadziejnie.
5. Nastawienie psychiczne - na granicy depresji.
6. Relacje z wiadomo kim - odzywa się wtedy, kiedy nie powinien.
7. Sytuacja w domu - chwilowo spokojnie. 
8. Wolny czas - brak wolnego czasu.
9. Ilość rzeczy, które muszę zrobić - w miliony.
10. Ogólna ocena życia - 0,5/10

Wybaczcie. Ja po prostu  nie potrafię być optymistycznie nastawiona do życia. Dietę zawalam, A6W przerwałam. Powrót do szkoły spadł na mnie jak grom z jasnego nieba. Nic mi się już nie chce. Od dwóch dni uczę się jak dzika codziennie (a miałam tyle czasu w ferie... Ale nie, jestem leniwa). Cały czas jestem głodna, mimo, że jem o wiele więcej, niż chciałam. Nie powiem, że od jutra, bo nie chcę okłamywać siebie i was. Spróbuję się ogarnąć. Może to tylko taki szok po powrocie z ferii? 
Źle mi po prostu. I do tego dochodzą wyrzuty sumienia, że tak narzekam. Bo inni mają gorzej ode mnie, a chodzą szczęśliwi. A ja jestem narzekającą łajzą. Idę się uczyć. Jeszcze tylko 300 słówek i wyrażeń na angielski. Mogłam to zrobić wcześniej... Mogłam. Jak wiele rzeczy. Ponoszę konsekwencje własnych decyzji. 
Narzekająca na wszystko, leniwa, niedorobiona, obżerająca się sierotka marysia. Oto właśnie ja.