środa, 29 stycznia 2014

'Bez tytułu' będzie najlepszym tytułem.

      Ostatni tydzień był fantastyczny. Wreszcie poczułam, że żyję. Nie jadłam za dużo, ćwiczyłam, spotykałam się ze znajomymi, uczyłam się. Wreszcie miałam energię do działania; przestałam przejmować się sprawami uczuciowymi. Bilanse wychodziły dokładnie takie, jak zamierzałam. Psychicznie, fizycznie - czułam się świetnie.
     Wczorajszy dzień również rozpoczął się wspaniale. Rano koleżanka wyciągnęła mnie na basen (pierwsza wizyta na basenie od... roku? dwóch?). Rekordu świata nie pobiłyśmy, ale 16 basenów do był dla mnie duży wysiłek. Potem umówiłam się z dwoma innymi koleżankami z klasy. Spotkałyśmy się w kawiarni. To był jeden z lepszych takich wypadów. Rozmawiałyśmy, śmiałyśmy się. Każda opowiadała trochę o feriach, o chłopakach, wszystko było takie piękne i kolorowe. Ponieważ wszystkie jesteśmy same, rozpływałyśmy się nad przystojnymi kolegami, wymieniłyśmy śmieszne historie. Powiedziałam im, że na całą moją sprawę patrzę z zewnątrz, że w sumie jak on nie chce, to nie. Nie będę za nim latać, jak nie ten, to inny. Naprawdę tak myślałam i czułam się świetnie z tą świadomością.
     Pożegnałyśmy się w świetnych humorach; jedna koleżanka jechała w jedną stronę, a my w drugą. Wracając weszłyśmy do Biedronki po jakieś drobiazgi. I właśnie. Jakie jest prawdopodobieństwo, że w supermarkecie spożywczym, w trakcie ferii, wieczorem, spotkasz chłopaka, o którym bardzo chcesz zapomnieć? Takich sklepów jest u nas multum, samych Biedronek na pewno ze trzy. Dodatkowo ten chłopak mieszka w zupełnie innej części miasta. Prawdopodobieństwo niewielkie, prawda? 1:10000? Pewnie jeszcze mniej. A jednak. Stało się. To feralne spotkanie zburzyło cały spokój, który tak starannie wypracowywałam. Jak to możliwe? Nie wiem. Po prostu jestem słaba i głupia, ot co.
     Wróciłam do domu w beznadziejnym nastroju. Jak można tak wyolbrzymiać coś tak niezwykle błahego? Widać można. Nie pytajcie jak, sama nieustannie zadaję sobie to pytanie. Wróciła moja wcześniejsza apatia i niechęć do działania. Planowałam zrobić wczoraj wieczorem tyle rzeczy - nie zrobiłam nic. Leżałam i gapiłam się w ścianę. I jadłam... Żeby nie leżeć w ciszy, włączyłam radio. Zdarza mi się to niezwykle rzadko, jestem zupełnie nie na bieżąco ze wszystkimi 'hitami' lecącymi obecnie we współczesnych rozgłośniach. Po prostu ich nie znam. Ale włączyłam, i usłyszałam piosenkę, której nigdy wcześniej nie słyszałam. Piosenkę śpiewaną przez mężczyznę. Pierwsze słowa, które usłyszałam po włączeniu, brzmiały:
,,Miałaś nie płakać, miałaś być twarda
Co z Tobą jest
Miałaś nie tęsknić, miałaś już nie śnić
Zapomnieć mnie
Miałaś nie płakać, świat poukładać
Żeby miał sens
Łatwo mówi się - ja wiem"

     Czy to możliwe, że takie rzeczy dzieją się przypadkiem? Za dużo jest przypadków w życiu. Ta piosenka mnie dobiła. I co było dalej?
     N-a-p-a-d. Chyba pierwszy, w pełni świadomy napad w moim życiu. Niby 1500 kcal to żadna restrykcja - ja i tak jestem zbyt słaba, żeby w tym wytrwać. Wczoraj wieczorem jakby ktoś zapanował nad moim mózgiem - jadłam i jadłam. Co prawda starłam się jakoś to ukierunkować - wiedziałam, że nie powstrzymam się przed jedzeniem. Zjadłam resztki z obiadu, trzy kawałki chleba i kupę warzyw i owoców. Miałam ochotę na jeszcze więcej chleba, ze wszystkim, co się tylko nawinęło. Ale powiedziałam sobie - chcesz żreć, to żryj warzywa. Tylko tyle mogłam dla siebie zrobić. Na nic więcej nie było mnie stać. Może, gdyby nie ta biedronka, udałoby mi się nad tym zapanować? Może byłabym dość silna? Może... takie gdybanie. Ale niestety głupia, mała rzecz wywróciła moją psychikę do góry nogami.
     Dzisiaj, kiedy myślę o tym napadzie, mam poczucie winy i chciałabym to jakoś odpokutować. Myślałam nawet nad mniejszym limitem na dzisiaj, ale doszłam do wniosku, że mogę sobie tylko zaszkodzić. Zostanę przy 1500. Nie poddaję się. Wytrącona z równowagi czy nie, rozbita czy nie, nie mogę się tym usprawiedliwiać. Zamierzam dzisiaj zrobić tyle pożytecznych rzeczy, ile się tylko da. Nie będę siedzieć bezmyślnie przed komputerem i przeglądać kwejka, nie będę leżeć i gapić się w ścianę. Nie wolno mi. Zamierzam się uczyć - może w końcu przestanę sobie wyrzucać, jaka leniwa jestem. Uczyć się, uczyć. On nie jest wart tego, bym zawalała całe życie przez jakieś tam wspomnienia i marzenia.
     Piszę, bo nie bardzo mam gdzie się wyżalić. Koleżankom nie chcę truć, z resztą mają własne problemy i też muszą się wygadać, poopowiadać. I są zajęte, jak to w ferie. Nie wiem, czy przelanie moich myśli 'na papier' w czymś pomoże. Znów jestem w kiepskim nastroju. A byłam taka szczęśliwa. Jak takie nic nie znaczące... jak? 

poniedziałek, 27 stycznia 2014

Robi się ciężko

     Udało mi się na razie nic nie zawalić, ale robi się niezbyt wesoło. Po pierwsze, wraz ze zbliżającym się okresem nadeszły fale głodu. Teraz chce mi się jeść non stop, naprawdę muszę się hamować, żeby nie wyjeść całej lodówki za jednym zamachem. Do tego dochodzi fakt, że w tym tygodniu będę wyjątkowo narażona na pokusy. Szykują się bowiem dwie imprezy - w typie 'siedzianym', niestety nie potańcówki. Na takich spotkaniach najwięcej się je, zupełnie machinalnie. Zwłaszcza, jak się jest w takim stanie jak ja... Będę musiała się ostro kontrolować. Nie odmawiam sobie jedzenia, słodkiego itp, ale wszystko w rozsądnych granicach. 

CZUJĘ SIĘ BEZNADZIEJNE GŁUPIA!
Otwieram książkę, żeby się pouczyć. Czytam, analizuję, wkuwam. A przy okazji uświadamiam sobie, jak mało wiem. Liczę zadania (albo lepiej - próbuję liczyć) - i znowu. Mam wrażenie, że nic nie potrafię. A do tego jestem tak leniwa, że siadam do nauki raz na ruski rok. Widmo matury. Mam wrażenie, że nigdy nie uda mi się zmobilizować i zacząć uczyć się porządnie. Nic nie pamiętam. 

Ten post nie należy do najoptymistyczniejszych. Piszę po prostu, co czuję. A czuję, że będzie źle...

Motylem jestem?

     No, mnie od motyla dzieli jakieś kilkanaście kilogramów. Ale wiele z nas dąży do bycia lekkimi, zgrabnymi, szczupłymi. A blogi to miejsca, na których można się podzielić swoimi sukcesami, troskami... Częściej niestety pisze się o niepowodzeniach, wylewa żale... Każda z nas ma jakąś swoją drogę, którą stara się podążać. A piękne w tym wszystkim jest to, że niezależnie od sukcesów i porażek tutaj możemy się spotkać wszystkie (wszyscy?) razem. 
Dziękuję wszystkim, które mnie wspierają. Razem możemy więcej. Każda z nas może zawalczyć o bycie taką, jaką chciałaby być.


niedziela, 26 stycznia 2014

Po tygodniu


     Wczoraj minął dokładnie tydzień od momentu, w którym podjęłam to wyzwanie. Na razie idzie mi nie najgorzej... To chyba pierwsze postanowienie, w którym udało mi się wytrwać choć trochę. Nie chcę zapeszać, ale na razie wszystko wskazuje na to, że coś mi się wreszcie uda! Chociaż, szczerze powiedziawszy, nie wiem, czy dam radę dociągnąć to do końca. Po pierwsze: czas. Teraz, w trakcie ferii mam spore okresy bezczynności, i nie ma problemu ze znalezieniem kilkudziesięciu minut na poćwiczenie. Ale gdy zacznie się szkoła... Znów będę zabiegana, niewyspana i wściekła na cały świat. Poza tym z każdym kolejnym dniem czas ćwiczeń się wydłuża - robi się przecież coraz więcej powtórzeń. Po drugie, nie wiem, czy dam radę z taką ilością. Już teraz, kiedy robię 6 ćwiczeń x 8 powtórzeń x 3 serie (tak jak wczoraj, dzień 7) ledwo daję radę. Gdy patrzę na koniec, na 24 powtórzenia, to robi mi się po prostu słabo... Ale nie zamierzam się poddawać. 

      Nie wiem, czy to jakiś tydzień sukcesów, ale z dietą również mi wychodzi. Chociaż, może nie powinnam tego pisać, bo tak na prawdę dobre były dopiero 3 dni, a i 1500 kcal nie jest jakimś wielkim ograniczeniem, więc nie wiem, czy można mówić o sukcesie. Raczej nie. Ale przynajmniej udało mi się ustabilizować, wpaść w jakiś rytm. Teraz jeszcze tylko zacznę się uczyć do matury i na sprawdziany, i w ogóle będzie idealnie ;) 


piątek, 24 stycznia 2014

Głód głodowi nie równy

     Obserwując własny organizm doszłam do wniosku, że mogę wyszczególnić 5 rodzajów głodu, charakterystycznych dla mojej osoby. 
1) Głód oczny - znacie to uczucie, gdy u cioci na imieninach zjedliście już dwa kotlety, kupę ziemniaków, trzy porcje sałatki zagryzione chlebem i rybę po grecku, a tu nagle ktoś stawia przed wami deser? Uszami wylewają się te wszystkie pyszności, żołądek odmawia współpracy, ale wy z zapałem bierzecie talerzyk i nakładacie n-tą porcję ciasta? To jest właśnie głód z powiedzonka 'oczy chcą'. W moim przypadku zdarza się tylko na większych imprezach bądź rodzinnych obiadach. Ale kiedy nade mną zapanuje... Nie ma ratunku. Jem i jem bez opamiętania. Jak temu zapobiegać? W sumie nie mam pomysłów. Może po prostu nie chodzić na imprezy? 
2) Głód żołądkowy - siedzisz na historii, słuchasz monotonnego głosu wykładowcy i próbujesz skupić się na losach dynastii Merowingów. Ale nie - ssanie w żołądku skutecznie uniemożliwia Ci zainteresowanie się historią VI-wiecznej Francji. Głód najbardziej tradycyjny, wywołany po prostu pustym żołądkiem. Lekarstwo? Coś, co dobrze go zapełni. Może jabłko? Kanapka?
3) Głód cielesny - to mój częsty problem, gdy mam dużo lekcji, późno jestem w domu, a akurat nie chcę niczego niezdrowego kupić. Drżące ręce, pustka w głowie, bezwładność kończyn. Tak to się u mnie objawia. Wynika to po prostu z długiego niejedzenia. Paradoksem jest, że w przypadku głodu cielesnego nie odczuwam ssania w żołądku. Tak jakbym nie była głodna. Ale mój organizm jest słaby, ledwo mogę stać, a o chodzeniu już w ogóle nie ma mowy. Gdy zacznę jeść w takim stanie, zazwyczaj kończy się to ogromnym obżarstwem. Rada? Nie mogę doprowadzać się do takiego stanu. Jeść często, ale niewiele. 
4) Głód 'nudzimisie' - moja zmora i przyczyna większości klęsk.Jesteś znudzny? Na co czekasz! Zajrzyj do lodówki! Czeka cię tam wiele rozrywek. Pożytecznie zajmiesz czas. Szkoda słów na jakikolwiek komentarz. Jedyną radą jest możliwe najwięcej zajęć i rozrywek.

5) Głód przedokresowy - logika w tym przypadku na poziomie ujemnym. Żresz co popadnie i ile wlezie. Prawie niemożliwy do opanowania.


* * *

     Macie rację. Nie mogę się poddawać. Staram się optymistycznie patrzeć w przyszłość i w każdej chwili znajdować coś pożytecznego. Przez kilka ostatnich dni zajmuję się baczną obserwacją własnego ciała, odruchów i przyzwyczajeń. Mam nadzieję, że lepsze zrozumienie mojej fizjologii pozwoli mi opanować instynkty i wreszcie zrobić coś konstruktywnego. Pięć dni zapisywałam co jem i ile. Gdy piątego dnia usiadłam, posprawdzałam kalorie w tabelach i podliczyłam, to prawie się załamałam. Oto wyniki:
18.01 => 2660 kcal
19.01 => 2385 kcal
20.01 =>2685 kcal
21.01 =>2850 kcal
22.01 =>2310 kcal
Dodam, że to były dni, w których starałam się w miarę kontrolować. Więc co się dzieje, gdy nawet o tym nie myślę?! Podejmuję kroki. Postanowienie na tydzień - 1500 kcal. Obiecuję sobie coś krótkiego i niezbyt restrykcyjnego, żeby wytrwać w postanowieniu. Aha, i muszę jeść dużo warzyw i owoców, nawet jeśli miałabym trochę przekroczyć limit. Moja skóra i włosy są w stanie tragicznym i na gwałt potrzebuję witamin. 

Jestem chwilowo w odrobinkę lepszym stanie psychicznym. Może to postanowienie i motywacja do działania tak na mnie wpływają? Nie wiem. Zważę się dopiero 7.02 - jak zawsze. Muszę zobaczyć efekty. Koniecznie. Dlatego muszę walczyć. 

środa, 22 stycznia 2014

Zmienna jak sinusoida

     Wykres funkcji sinus jest chyba najlepszym opisem mojego stanu ducha. Raz jestem 'na szczycie', czuję się świetnie, jestem pełna energii do działania, zadowolona z życia. A za chwilę - totalne dno, brak chęci na cokolwiek, pragnienie zniknięcia z tego świata. To chyba nie jest normalne?

     Rezygnuję z HSGD. Nie daję rady - nie chodzi o to, że dieta jest restrykcyjna (bo nie jest) tylko ja po prostu nie potrafię jeść mniej. Nie rozumiem tego. Nie umiem i już. Chociaż usilnie staram się tego nauczyć. 

 Chciałam napisać coś długiego i sensownego - ale znowu zmienia mi się nastrój i plany sprzed godziny odchodzą w zapomnienie. 

Byłam na zakupach - lustra w sklepach odzieżowych są bezlitosne. 

A6W? Ćwiczę. Ale dopiero od trzech dni, więc nie można mówić o jakimkolwiek sukcesie. O niczym nie można mówić. Napiszę coś więcej, jak zaliczę chociażby tydzień. Ale jestem tak kiepska w postanowieniach, że nie wiem, czy się jakiegokolwiek wpisu na ten temat doczekacie. No, chyba że czegoś w stylu - poddaję się. Jak widać, wraca depresyjny nastrój. I co ja mam z tym zrobić? Raz wszystko jest kolorowe i piękne, a za parę minut szare i paskudne. I tak co chwila. I jak w takim stanie mam cokolwiek osiągnąć? Największym problemem, z którym walczę, jestem ja sama. I moja psychika. Leżę.

Tak na wszelki wypadek, jakby ktoś nie wiedział, jak wygląda sinusoida. To mi właśnie przypomina, że powinnam się uczyć...

niedziela, 19 stycznia 2014

Ferie czas zacząć

     Jestem podejrzanie szczęśliwa. Nie wiem dlaczego. Chociaż najbardziej prawdopodobne, że z powodu ferii właśnie. Na cudowne dwa tygodnie mogę zostawić większość problemów w murach szkoły i tam nie zaglądać. Olać wszystko i wszystkich. Problem jest tylko taki, że nie cierpię siedzieć w domu. Ale i na to postaram się znaleźć jakieś lekarstwo - może łyżwy, może bieganie? Ogólnie chciałabym spędzić te ferie możliwie najaktywniej i na 100%. Oczywiście wypadałoby też zabrać się za jakąś naukę, bo potem czeka nas dłuugi maraton bez jakiejkolwiek przerwy - takie są 'zalety' mania ferii w pierwszej turze. W każdym razie, chciałabym wypełnić każdą godzinę, minutę i sekundę czymś pożytecznym. Nie siedzieć w domu, nie poddawać się depresyjnym nastrojom. Staram się patrzeć na życie optymistycznie - to dla mnie kolosalna zmiana, bo ostatnie miesiące spędziłam jako niemożliwa czarnowidzka.

     W ten ferie chciałabym zacząć szóstkę Weidera. Chociaż może powinnam napisać - zaczynam szóstkę Weidera. Dzisiaj. To wielkie wyzwanie i nie wiem, czy podołam, jako że w dotrzymywaniu obietnic złożonych samej sobie jestem raczej kiepska. No, ale zobaczymy.

Co do HSGD - idzie mi dosyć kiepskawo. Ostatni tydzień w ogóle był beznadziejny, oczywiście ze względu na dużą liczbę sprawdzianów i tego typu niespodzianek. 

Gdyby wszystko wychodziło mi tak, jak sobie postanawiam, to, ho ho, A6W i HSGD... Za dwa miesiące byłabym piękna i zgrabna. Ha ha ha!

czwartek, 16 stycznia 2014

Pękłam

     Nie, nie chodzi o jedzenie. Nie obżarłam się jak świnia.
     Obiecałam sobie, że nie będę rozmawiać z obiektem moich uczuć. Po prostu - muszę się odzwyczaić. On nie wykazuje mną jakiegoś specjalnego zainteresowania, więc postanowiłam: oleję i nie będę odzywać się pierwsza. Jak będzie coś chciał - proszę bardzo, ale ja nie będę sama za nim latać. Kilka dni wychodziło mi naprawdę dobrze - w szkole byłam po prostu szczęśliwa, i to szczęśliwa bez ciągłego oglądania się na korytarzu, czy rzeczony kolega przypadkiem nie kręci się gdzieś w pobliżu. Wczoraj wieczorem czułam się naprawdę silna - przyjemne wrażenie, jakby człowiek mógł zmienić świat. Ale niestety, dzisiaj się poddałam. Weszłam do szkoły i poszłam pod klasę. Było jeszcze dosyć wcześnie i w miarę pusto. Tylko co? Przy parapecie stał on i gapił się w okno. Stał zupełnie sam, co zdarza się raz na milion. Więc głupia ja, zamiast olać go zgodnie z postanowieniem i iść sobie gdzie indziej, musiałam do niego podejść i nawiązać jakąś beznadziejnie głupią rozmowę. Sama zburzyłam równowagę, na którą pracowałam przez ostatni tydzień.
No kurcze nie potrafię!

niedziela, 12 stycznia 2014

HSGD 3/31

     Nie jest najgorzej. Tyle mogę powiedzieć. W miarę sobie radzę - w sumie ograniczenie kalorii nie jest aż tak bolesne. Przed samym okresem na pewno będzie dużo gorzej - ale na razie optymistycznie patrzę w przyszłość. 
     Z tym optymizmem to mam stałe problemy. Czuję się tak, jakby mieszkały we mnie dwie osoby - czasem górę bierze jedna, czasem druga. Ta pierwsza jest pełna optymizmu i woli walki. Wszystko jest według niej możliwe. Ta druga z kolei to melancholijna dziewczyna, która przyszłość widzi w czarnych barwach. Nigdy nie wiem, czy rano obudzę się taka, czy taka. Czasami nawet 'zmieniam twarz' w ciągu jednego dnia - rano jestem wściekła na cały świat, wszystko mnie irytuje. Potem coś mnie rozbawi i resztę dnia jestem wesoła jak skowronek. Ktoś jest w stanie to wyjaśnić? Bo ja nie rozumiem samej siebie. 

czwartek, 9 stycznia 2014

Od jutra. Chyba najpopularniejsze kłamstwo.

     Zaczęła się szkoła, a co za tym idzie - skończył się czas. Ilość sprawdzianów, jakie nauczyciele postanowili władować zaraz po świętach jest przerażająca. Siedzę i się uczę. Codziennie coś. Limit sprawdzianów na ten tydzień przekroczony? Ojej, to zrobimy większą kartkówkę. Oceny proponowane powoli wystawione - wszystko leci na łeb na szyję. Ale to nic. Odpoczęłam w święta i chcę do wszystkiego podejść z nową energią. To nic, że było źle. Teraz musi być lepiej. Muszę się postarać, żeby było lepiej. W kwestiach uczuciowych wszystko leży, ale staram się tym nie przejmować. W końcu, nie tylko u mnie leży. Ostatnimi czasu otaczają mnie samie nieszczęśliwe miłości, więc nie wyróżniam się z tłumu. 

    Co do słodyczy - dzisiaj niestety znowu pękłam. Zupełnie bez sensu - po co mi był ten 300 kaloriowy batonik?! Potem jeszcze raz naszła mnie ochota na coś dobrego, ale na szczęście to udało mi się opanować. I najważniejsza sprawa - od jutra zaczynam HSGD, tak jak już pisałam. Dlaczego od jutra? Żeby udowodnić samej sobie, że można powiedzieć 'od jutra' i naprawdę zacząć. Mam nadzieję, że taka kontrola nad jedzeniem da mi poczucie stabilizacji i ogarnięcia własnego życia. Bo tego mi chyba najbardziej brakuje ;( 

Zrobiłam poświąteczne pomiary. Sytuacja nie przystawia się niestety zbyt kolorowo. Wróciłam do sytuacji sprzed jakiegokolwiek kontrolowania się - i to jakim kosztem? Dwoma miesiącami jedzenia ile popadnie. Zmarnowałam całą moją wakacyjną pracę. Tak więc, zaczynam tak jakby od nowa. I tak:

Waga: 64,9 kg
Biust: 92 cm
Pod biustem: 78 cm
Talia: 69 cm
Brzuch (na wys. pępka): 74,5 cm
Biodra: 99 cm
Udo: 56 cm
Łydka: 36,5 cm
Ramię: 27 cm



sobota, 4 stycznia 2014

Myślę nad ograniczeniami.

Wczorajszy dzień był jakąś porażką. Byłam tak potwornie głodna, że jadłam niemal cały czas. A ukoronowaniem mojej klęski była tabliczka czekolady. Nie mogłam się powstrzymać, i zjadłam sama prawie całą. Z pełną świadomością, że ma 500 kcal... To było jakieś chore. Muszę się ogarnąć. Był to ciężki grzech przeciwko postanowieniu - styczeń bez słodyczy. Nie zamierzam się poddawać. Muszę się lepiej pilnować. Niestety, najgorsze jest to, że właśnie przez takie 'grzechy' powolutku, powolutku przybywa kilogramów.

Zastanawiam się, czy nie określić sobie limitów - bo jak widać bez tego nic nie wychodzi. Myślę, że może zrobię sobie HSGD + owoce i warzywa (bo jak zawsze jem ich za mało). Ogólnie mam jakieś tam niedobory witamin, więc to byłaby dobra motywacja... Tylko czy wytrwałabym na, cóż, diecie? Jestem słaba, jeżeli chodzi o postanowienia. Ale chyba warto.

środa, 1 stycznia 2014

Nowy rok, nowe marzenia...

Szczerze mówiąc, marzenia pozostają te same. Ale pojawia się nowa nadzieja na ich realizację - jakby to, że zaczął się kolejny rok miało jakieś znaczenie. Granica jest umowna - kilku gości (no, może trochę więcej) stwierdziło, że tak będziemy liczyć czas i, dzięki nim, co roku w tym okresie mnóstwo ludzi stara się zacząć nowe życie. Nie oszukujmy się - na 1000 takich osób może jednej uda się naprawdę coś zmienić. Ale w sumie dlaczego nie mieć by nadziei, że to właśnie nam się uda? Przecież nikt nie zabrania wierzyć, że ten rok będzie lepszy ;)

Nie robiłam żadnych postanowień noworocznych, o przyczynach już pisałam. Jednak dzisiaj stwierdziłam (po zainspirowaniu się na jednym z blogów :P), że chciałabym podjąć wyzwanie - styczeń bez słodyczy. Tak więc przede mną 31 dni bez czekolady, batoników, ciastek i wszelkiego rodzaju dobrodziejstw cukierni koło mojej szkoły, jak i sklepiku szkolnego. Po prostu - zakaz. To tylko 31 dni :P 

Sylwester mogę zaliczyć raczej do udanych. Byłam co prawda na zwykłej ,,domówce", gdzie alkohol lał się strumieniami. Jednak pomimo fatalnego stanu mojej psychiki i ogromnej ochoty sięgnięcia po jakiś mocniejszy trunek, by choć na chwilę zapomnieć o życiu, udało mi się opanować to pragnienie. Bo czy uciekanie od problemów coś by zmieniło? Nie.