piątek, 28 lutego 2014

I znów się posypało...

     Wczoraj ryczałam cały wieczór. Tak, trochę bez przyczyny, po prostu; poczucie, jakby cały świat zwalał się na głowę. Czułam, jakbym już nigdy miała nie być szczęśliwa; to jest takie przytłaczające. Nie wiem, co składa się na takie napady. Teraz... Nie, nie jestem wesoła, szczęśliwa, spokojna. Ale patrzę na życie chwilowo trochę bardziej z dystansu, więc mogę napisać parę słów... Wczoraj nie miałam siły. Tydzień dieta wychodziła mi pięknie, wczoraj i dziś - nie mam siły, by to komentować. Powiem jedno - miałyście 100% racji. Dieta to do cholery dieta, a nie, że robię sobie wolne, by nażreć się jakichś głupich pączków. Tak, przyznam się. Jest mi wstyd jak sto pięćdziesiąt, zeżarłam te rąbane pączki, jakbym nie mogła się powstrzymać. A przecież potrafię; cały tydzień potrafiłam, a wczoraj... Nie mogę sobie więcej pozwalać. Nie, nie nie. Będę jadła pączki, jak już skończę diety. Teraz - zakaz, nic więcej. Wczoraj i dziś zawalone totalnie. A ja... Znów podnoszę się po klęsce. Wytrwałam 7 dni. Może tym razem uda mi się wytrwać 8? 9? 10? Nie ma innej opcji. W maju mam 18-nastkę, nie chcę być spasionym pulpetem. Potem są wakacje, trzeba się będzie ,,rozebrać"... Chcę być chuda. I już. Wracam do mozolnej pracy, jaką jest odchudzanie. I nie jutro. Już dziś. Teraz. Natychmiast. Zeżarłam dziś ponad 3000 kcal, a nadal jestem głodna. I co? Nic. Bo mam chudnąć. Jutro zaczynam ćwiczyć, biegać, cokolwiek. Nie wiem, co i jak. Pomyślę. Mam całą noc, by dojść do czegoś konstruktywnego. Cześć.
Nie jest dobrze. Chwilowo jest po prostu mniej tragicznie niż zazwyczaj.



Tak wyglądałam wczoraj i dziś... Co ja robię? Co? No co?

środa, 26 lutego 2014

Równowaga to tylko o krok od szczęścia

     Jest stabilnie. Ostatnich dni nie można nazwać pasmem sukcesów, ale też nic tragicznego się nie wydarzyło. Niedziela była całkiem udana; uwielbiam momenty, gdy jestem cały dzień sama w domu. Zrobiłam sobie obiad <zrezygnowałam z naleśników, które teoretycznie miałam zjeść...> i raczyłam się jajkami z łososiem. W poniedziałek, z racji choroby, podarowałam sobie szkołę. Jednak wczoraj i dziś poszłam już normalnie, niestety dłuższa nieobecność skutkowałaby takim zacofaniem w materiale, że wolę nie ryzykować. Już poniedziałek wystarczył, żebym miała braki, które trzeba nadrabiać.
     To dziwne, ale od dokładnie 7 dni dieta idzie mi IDEALNIE. Nie zawaliłam ani jednego, nie wykroczyłam poza limit chociażby o jedną kalorię. W takiej sytuacji mówi się chyba 'odpukać'; mam nadzieję, że nie pozawalam ;) Jutro tłusty czwartek. Głupie święto, w dzisiejszej kulturze zupełnie zatraciło dawne, religijne znaczenie - i tak ludzie żrą ile chcą. Zamierzam jutro trochę odejść od healthy wyzwania i mimo wszystko pozwolić sobie na pączusia, dwa, ewentualnie siedem. No, bez przesady, ale nie zamierzam się katować :) Jeszcze a propos healthy wyzwania - niestety wczoraj i dziś zawaliłam. Wczoraj zjadłam zupkę chińską - niestety, w szkole było mi tak zimno, że potrzebowałam czegoś gorącego... A dzisiaj, zupełnie bezmyślnie, wsunęłam jogurt czekoladowy. Jutro też nie będzie kolorowo, ale limitu kalorii oczywiście będę się grzecznie trzymać.
     Skończyłam wczoraj wyzwanie słodyczowe. I tak:
20 dni bez słodyczy
6 7 9
10
11 12 13 14 15 16
17 18 19 20 21 22 23
24 25
Jak widać, zrąbałam tylko 3 dni. Mogę powiedzieć, że chociaż to o trzy za dużo, i tak jestem z siebie dumna :> Uniezależniłam się od słodyczy. Kiedyś musiałam, po prostu musiałam co drugi dzień zjeść jakąś czekoladę, ciastko, batonika, a teraz spokojnie mogę się obyć. Wyzwanie bez słodyczy powtórzę ponownie w najbliższym czasie, szalenie mnie motywuje.
     Ostatnio, patrząc w lustro, mam wrażenie, że robię się coraz grubsza. Ale to przecież niemożliwe! Jednak każde spojrzenie w paskudną taflę upewnia mnie, że dieta była jak najbardziej słuszną decyzją. Cóż, kilogramów nie traci się w mgnieniu oka... Muszę czekać, być silną, walczyć. Na razie mam dość sił.


     Właściwie, mogę nawet powiedzieć, że jestem szczęśliwa. W szkole jako tako, nie jest źle. W domu też ostatnio bez awantur. Tylko moje serce leży w gruzach, ale właściwie przyzwyczaiłam się do tej sytuacji, nawet przestaje mnie to jakoś specjalnie ruszać. Więc ogólnie - nie wybitnie, ale zdecydowanie na plus :)

niedziela, 23 lutego 2014

Garść sama nie wiem czego...

     Przejrzałam przed chwilą wczorajszy post - cóż za paskudna mieszanina słów, spacji i znaków interpunkcyjnych! Wszystko połączone bez ładu i składu, kompletny chaos. Zrzucam to wszystko na karb choroby; myśli bezładnie tłuką się wewnątrz czaszki i ten rozgardiasz przelewam ,,na papier".
     Ostatnio dopadają mnie wątpliwości. Przestaję wierzyć w sens, tego, co robię. Media lansują obraz kobiety szczęśliwej, pięknej, zadbanej, SZCZUPŁEJ. Każda z nas powinna taka być, a jeśli nie jest - och, co za tragedia! Niech jak najszybciej dąży do tego, by taką się stać. Nie ważne, młoda czy stara. Włącz radio, telewizor, internet - wszędzie te same slogany. Bądź piękna (oczywiście nasz cudowny preparat sprawi, że twoje zmarszczki znikną jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki...) bądź szczupła (przecież nie jesteś, więc koniecznie kup te tabletki... Twoje problemy z wagą znikną, to, że ważysz milion kg i jesteś tłusta to na pewno wina wody, która zatrzymała się w organizmie, weź tabletkę, no weź, będziesz chuda!). W ogóle wszędzie tylko weź, kup, wypróbuj... A wiecie, co mnie najbardziej przeraża? Sama biorę udział w tym wyścigu szczurów. Ja także dążę do tego, by być jak kobieta z reklamy - zadbana, piękna, chudziutka.
     A przecież... Z drugiej strony padają hasła: Pokochaj siebie taką, jaką jesteś. Odnajdziesz szczęście. Właściwie mogłabym siebie pokochać. Moja waga nie jest zagrażająca życiu, nie jestem otyła. Nie muszę się odchudzać ze względów zdrowotnych. Jedyną rzeczą, która powoduje, że chcę zrzucić te kilogramy, jest społeczeństwo. A może lepiej: społeczne spojrzenie na kobietę. Co prawda daleko mi jeszcze do kobiecości; za trzy miesiące kończę 18 lat, jestem, rzec można, nastolatką. Pomimo to chciałabym być inna. Marzę o byciu szczupłą - ciężko się do tego przyznać, ale po prostu dopasowuję się do wzorca kobiety idealnej... Dążę do niego, chociaż wiem, że to nieosiągalna utopia. Nie ma ludzi idealnych. Nigdy nie będę do końca zadowolona z siebie. I tu pojawia się pytanie: Dlaczego by z tym nie skończyć? Rzucić to całe 'odchudzanie', dietę, liczenie kalorii w kąt i iść dalej przez życie z radością, że jestem taka, jaka jestem? Byłoby pięknie, prawda? Nie mogę, nie potrafię, nie chcę. Za dobrze mi w tym dążeniu do celu; gdybym go porzuciła, nie mogłabym być szczęśliwa... Za dużo zauważam u siebie wad. Za głęboko w to wszystko zabrnęłam.
     To uczucie, gdy stajesz przed lustrem, najlepiej w bieliźnie. I patrzysz na siebie, i myślisz, ile byś zmieniła, ile byś zrzuciła... Budzi się takie coś, uśpione - dziewczyno, jak ty wyglądasz? Jak... Patrzy na ciebie to coś, a ty zastanawiasz się, czy to naprawdę ty. Trochę pokręcone. Gdyby tak dało się rozpiąć zamek i po prostu zdjąć kombinezon tłuszczyku, który mnie otula... Lecz to niemożliwe. Można się go pozbyć tylko wyrzeczeniami, ciężką pracą. Spójrzmy prawdzie w oczy - jest tak, jak pisałyście. 2000kcal to ,,dieta'', która jest ledwie minimalnie mniejsza niż dobowe zapotrzebowanie (o ile się jej ciągle nie zawala -,-). Więc jest to sposób żeby ewentualnie nie przytyć, a na pewno nie, żeby schudnąć. No, chyba że dowaliłabym ćwiczeń, wtedy może coś by się ruszyło. I tu pojawia się kolejne pytanie: Po co ja to wszystko robię? Będę w tym trwać, gdyż nie mam lepszej alternatywy. Nie umiem jeść mniej. Czy więc będę już zawsze taka, jaka jestem? W wakacje udało mi się schudnąć 3 kg. To był mój największy sukces (ale efekt jojo jest bezlitosny, nic po tym nie zostało...). Co więc robić? Poddać się? Nie ma mowy. Nie zawalę już ani dnia. Będę się starać. Może... tak tydzień po tygodniu, troszkę mniej, troszkę mniej... Obniżać o 50 kcal? Może tak się uda? Może? Czy to są pytania bez odpowiedzi?

Post znów chaotyczny i nieskładny. Niestety, choroba nadal hula; Jedna myśl goni drugą; przeplatają się bez sensu; wszystko się gmatwa. Czarne literki rozpływają się, zda się, że zaraz ściekną z ekranu, niczym czarne łzy zapłaczą nad moją słabą wolą, konformizmem... Wstawiam jeszcze piękne, jakże motywujące zdjęcie będące dowodem tego, że do reszty biorę udział w tym szalonym wyścigu bez celu; wyścigu pięknych ciał, ubogich dusz... Trzymajcie się, moje kochane!

sobota, 22 lutego 2014

30 dni minęło.

     Wczoraj upłynął 30 dzień mojego odchudzania i walki z dietą. Na początek może małe podsumowanie z matematycznego punktu widzenia. Jestem średnioprzecietniemało aktywna, więc wyliczyłam średnie zapotrzebowanie gdzieś w okolicach 2500, na pewno nie więcej. I tak:

Zjedzone: 64600 kcal
Zapotrzebowanie: 30 dni x 2500 = 75000 kcal
Deficyt: 10400 kcal
Wynik: teoretycznie - 1,3 kg.

A jak to wygląda w praktyce? Pożyjemy zobaczymy <ważenie 'oficjalne', pomiarowe dopiero 7.03>. Ale, oczywiście, wlazłam dziś na wagę i... No cóż. +0,4 kg od ostatniego oficjalnego pomiaru... Tłumaczę to sobie tym, że zbliża się okres, oraz, że wczoraj wypiłam  2-3 litry różnych płynów, i może to pozostało...
Czy widzę jakiekolwiek efekty? Właściwie nie. Może odrobinkę...
Teraz kolejna porcja obliczeń, którą zrobiłam, żeby trochę się zmotywować. Zakładając, teoretycznie, że przez cały ten okres 30 dni jadłabym dokładnie 2000, wyniki byłby takie:
Zjedzone: 60000
Zapotrzebowanie: 75000
Deficyt: 15000
Wynik: - 1,875 kg.
~   ~   ~

Koniec liczenia. Teraz zastanawiam się, co dalej... Właściwie to jestem zmotywowana, by dalej działać tak, jak dotychczas. Chciałabym tylko więcej ćwiczyć - tu niestety stoi na przeszkodzie czas (tak naprawdę to jestem leniwa i tylko tak się tłumaczę, gdybym naprawdę chciała, to bym ćwiczyła...)

 Postanowienia na kolejnych 30 dni:
1) Maksymalnie 2000 kcal
2) Śniadanie codziennie (w okolicach 400-500 kcal)
3) Zdrowe drugie śniadanie na dużej przerwie (a nie podżeranie po trochu na każdej krótkiej)
4) Ostatni posiłek przed 19.00
5) Przynajmniej dwa dodatkowe kubki/szklanki jakiegoś płynu.

Brzmi banalnie, ale wytrwać niestety bardzo trudno :< 
Zauważyłam także u siebie przykrą tendencję - od czasu, gdy podjęłam wyzwanie słodyczowe, faktycznie jem mniej słodkości. Jednak zaczęłam zastępować to sobie innymi rzeczami (jogurtami czekoladowymi, słonymi przekąskami itp.) mam więc kolejne postanowienie:

HELATHY WYZWANIE! Będzie ono polegało właśnie na zdrowym odżywianiu. A więc, zabronione są:
       - Wszelkiego rodzaju desery czekoladowe (takie w formie jogurtów)
       - Kupowane w sklepach/cukierniach ciastka, pączki, tortoletki, eklery i inne temu podobne słodycze.
       - Fast foody, frytki, pizza, hamburgery...
       - Chipsy, prażynki.
Za to dozwolone, w niewielkiej ilości, żeby nie zwariować:
       - ciasta, ciastka, wypieki domowej roboty;
       - popcorn/paluszki/bake rolls - 1 raz
       - samorobny budyń, kisiel, ew. galaretka.
Ktoś chętny na Healthy wyzwanie ze mną? Na 15 dni, tak na rozgrzewkę :)





 Odrobinka tanecznej motywacji.
Pisałam tylko o diecie, jedzeniu. Teraz może parę słów o tym, co u mnie.
A więc u mnie beznadziejnie. Czuję się fatalnie, jestem chora. Chusteczki zużywam na kilotony, ledwo ruszam się z łóżka. Ale, pomimo to... opanował mnie jakiś dziwny optymizm. Poczucie, że może być lepiej. Że się uda, jak nie dziś, to jutro. Nie wiem, skąd to się wzięło. Poza tym mam teraz trochę czasu, żeby nadrobić zaległości w nauce. Pomimo weekendu, nigdzie nie pójdę, bo nie jestem w stanie. Trochę dołująca perspektywa, ale może uda mi się dzięki temu ogarnąć szkołę? Przyszły tydzień jak zawsze zawalony, muszę się wyleczyć przed poniedziałkiem (jakie są na to szanse? Mniejsze od 0?) bo potem nie ogarnę z pisaniem wszystkiego w drugim terminie... Znacie jakieś domowe sposoby lecznicze? 

Aha, i jeszcze wklejam rozkład kalorii ostatnich 30 dni. To tak bardziej dla mnie, jeśli kiedyś chciałabym to przeanalizować <to wszystko było na bocznym pasku> 
Tydzień I        Tydzień II       Tydzień III      Tydzień IV      Tydzień V
23.01 - 1550   30.01 - 1540   06.02 - 1815   13.02 - 1825   20.02 - 2000
24.01 - 1505   31.01 - 1035
   07.02 - 2000   14.02 - 2000   21.02 - 1990
25.01 - 1500   01.02 - 4125
   08.02 - 2585   15.02 - 2100
26.01 - 1560   02.02 - 2180
   09.02 - 2000   16.02 - 3000
27.01 - 1490   03.02 - 3000
   10.02 - 2585   17.02 - 2150
28.01 - 2580   04.02 - 3000  
11.02 - 2000   18.02 - 2990
29.01 - 1550   05.02 - 2000  
12.02 - 2000   19.02 - 3000

środa, 19 lutego 2014

Balansuję.

     Jak w tytule - balansuję, stąpam delikatnie po cienkiej granicy między normalnością a załamaniem. Wygrzebałam się nieco z przedwczorajszego doła - szło opornie, ale udało mi się przewrócić stan, w którym nie uciekam przed ludźmi. Z wcześniejszej wesołości nie pozostało nic, ale cieszy mnie nawet ta pozorna normalność. Muszę tylko funkcjonować... Żyć, chodzić, uczyć się, uśmiechać, kiedy tego ode mnie oczekują, zachowywać powagę, gdy tego się wymaga. Jeść. Jeść? No właśnie. Wczorajszy i dzisiejszy dzień to jakaś totalna porażka. Wstyd mi za siebie. Żarłam jak opętana. Pragnę, bardzo pragnę się pozbierać. Chcę, żeby wróciło to uczucie cudownej pustki w żołądku, płaskiego (choć otłuszczonego) brzucha. Muszę pozbyć się tego balona, który teraz noszę ze sobą; paskudnego, wypełnionego żarciem brzucha. Aby się wypłaścił potrzebne są dwa, trzy, cztery nie zawalone dni... I to cudne uczucie, że nie wyglądam jak nadmuchana lalka... Chociaż pozorne wrażenie, że się schudło. Marzę o tym. Chcę... Mogę tak sobie gadać, że chcę. Prawda jest taka, że nic, poza działaniem nie sprawi, że to uzyskam. Ale... Wracam do domu. Zazwyczaj jestem w połowie dziennej normy. I wtedy się zaczyna. Jem obiad, jest ok. Zostaje mi jeszcze trochę kcal na kolację. Czekam, jem coś... A potem, ktoś mnie woła na jakieś jedzenie, deser... Cokolwiek. Obiecuję sobie, że zjem malutko, prawie nic. A kończy się tym, że wżeram ile wlezie... Przepraszam. Wiem, że nie chcecie czytać o tym, jak się obżeram... To jest straszne. Zaczynam myśleć tylko o jedzeniu, a jednocześnie wciąż żrę jak świnia...

     Powinnam chyba opisać porządnie moją historię (a raczej idiotyczny brak historii) z tym chłopakiem, Michałem, którym was męczę od miesięcy. Jak będę miała nastrój i melodię to obiecuję, nadrobię. A teraz - zostawiam Was z pytaniem: Kto do cholery wymyślił miłość? Chciałabym sobie z tym osobnikiem pogadać...Zapomniał umieścić w instrukcji obsługi paragrafu 'skutki uboczne'.

poniedziałek, 17 lutego 2014

Brak sił na wymyślanie sensownego tytułu.

     Ostatnie posty były optymistyczne, albo przynajmniej prawie wesołe. Było tak, gdyż ja też byłam radosna, szczęśliwa, pełna entuzjazmu. A dzisiaj... Co pękło. Czułam, że nie mogę być wiecznie szczęśliwa, ale liczyłam, że to potrwa jak najdłużej. Na parę dni wyrwałam się z okowów depresji i przygnębienia. 
     Od czego zaczęło się dzisiaj? Nie wiem. Chyba od jakiejś kłótni, gdy wychodziłam z domu. Kto, co i z kim? Nawet nie pamiętam. Grunt, że szłam do szkoły przygnębiona. Druga sprawa to oczywiście On. Michał. Ten, który od dawna ma mnie gdzieś, i który nagle zwrócił na mnie szaloną uwagę w walentynki. Ten, za którym szaleję już od dawna. Tak, jak przewidziałam - dzisiaj znów miał mnie głęboko gdzieś. Byłam na to poniekąd przygotowana, ale i tak boli. Z resztą, nieważne. Jestem głupia. Nie mogę o nim zapomnieć i nawet nie potrafię się do tego przyznać. To idiotyczne. Dobra, kończę ten wątek. Nie kończysz, tak jak nie potrafisz zamknąć tego rozdziału w swoim życiu. I tak cię to boli, chociaż nie powiesz tego głośno.
     Nie wiem, co dołożyło się do mojego samopoczucia, oprócz tych powyższych. Może niezapowiedziana kartkówka, kolejna zawalona w tym semestrze. Może poniedziałek; powrót do rzeczywistości po weekendzie oderwanym od rzeczywistości. Może powinnam opisać ten weekend, napisać, jak świetnie się czułam? Znów napisać coś pozytywnego? Nie potrafię; teraz jest źle. W szkole czułam się, jakby mnie ktoś przygniatał do ziemi. Siedziałam, nie odzywałam się, słuchałam jednym uchem. Na przerwach - lądowałam w kącie z książką, byleby coś robić, byleby nie musieć się sztucznie uśmiechać do koleżanek, byleby się nie rozpłakać. Odwołałam dzisiejsze popołudniowe spotkanie z koleżanką. Nie byłam w stanie, wyjść z domu, rozmawiać. Teraz siedzę, piszę, trochę po to, by się czymś zająć. By powstrzymać łzy cisnące się do oczu. By nie opanował mnie dziki, nieokiełzany płacz. Nie wiem, chwilami chciałabym stąd nie wychodzić, zaraz znów wolałabym uciec daleko, zaszyć się gdzieś. W domu kolejna awantura. Mam dość. Nie mogę, nie potrafię, nie chcę. Wczoraj zawaliłam dietę, dziś wyzwanie słodyczowe -w szkole czułam się tak źle, że kupiłam dwa czekoladowe batoniki. Nie wiem, co mną kierowało. 500 kalorii. Zeżarłam je. Teraz już się ogarnęłam i planuję zmieścić w dzisiejszym bilansie, chociaż do obiadu wykorzystałam już pawie wszystko. Macie rację, wczoraj przesadziłam z tym metabolizmem, nie jest tak źle... Ale w pozostałych kwestiach - czuję, że tonę w życiu. Że sobie nie radzę, nie potrafię.
Kończę to zrzędzenie. Muszę się uczyć, jutro ciężki sprawdzian. W środę kolejny. A ja w rozsypce, z wrażeniem rozpadania się od wewnątrz. 
Nic Nic Nic Nic Nic.
Nie chce mi się żyć.

niedziela, 16 lutego 2014

Metabolizm

     Ostatnio prześladuje mnie strach przed tym, że mój metabolizm zwolni. Wiem, że jak na dietę to jem bardzo dużo. Ale boję się, że jak już skończę, to nawet mało jedzenia sprawi, że przytyję z powrotem... Słowem, mam stracha przed efektem jojo... Przeczytałam właśnie pewien artykuł. Nie wiem, ile w tym jest prawdy, ale daje do myślenia. Polecam: http://fitmiracle.blogspot.com/2014/02/o-kaloriach-czyli-policzmy-co-sie.html#more 
     Jem 2000 dziennie, czasami zdarza mi się odrobinę wykroczyć, ale nie przejmuję się tym. Moje obliczenia są bardzo przybliżone, gdyż niestety nie mam czasu na dokładne ważenie każdego gryza... W czasie ferii, gdy siedziałam w domu, mogłam szaleć z wagą kuchenną i liczyć dokładnie. Teraz, niestety, posiłkuję się wagą 'na oko'. Naprawdę boję się o metabolizm. Nie chciałabym go rozwalić... Moim sztandarowym hasłem jest jedzenie śniadań, czego wcześniej nie robiłam. Jednak nie zawsze mam czas, a w weekendy dodatkowo mi się nie chce, wolę poczekać do tej 12... Wiem, że to źle, ale czasami po prostu nie mogę nic przełknąć. Ogólnie ostatnio trafiają mi się dni, kiedy nie odczuwam głodu. Po prostu, mam wrażenie, że mogłabym nic nie jeść cały dzień. Zjadam wtedy coś na siłę, żeby nie paść podczas maratonu sprawdzianów, nauki, osiemnastek w wzmożonego wysiłku. Są też oczywiście takie dni, że wyjadłabym całą lodówkę. Ale ostatnio się nie zdarzają. Jakoś tak jakbym nauczyła mój organizm nie żreć tyle. 

    Dobry nastrój trwa. Walentynki spędzone z kimś, za kim się szaleje (ale nie przyznaje się do tego nawet przed samym sobą)... To mnie wprawiło w coś w stylu ,,błogostanu". Wiem, to idiotyczne, bo to wszystko najpewniej był przypadek. Ale miło pomyśleć sobie, że ktoś zainteresował się Tobą, chociażby na parę godzin... To jak poezja, można pomarzyć, ja pięknie by było... Niestety, jutro poniedziałek, więc trzeba przygotować się na prozę życia, wyrwać ze świata marzeń. I nastawić na kolejny zwyczajny dzień, w którym ktoś nadal będzie Cię olewał i ignorował, tak jak zawsze... Wiem, że nie powinnam się cieszyć z tych kilku pięknych walentynkowych chwil. Powinnam być dumna, odwrócić się plecami i pokazać, że nie jestem zabawką, z którą można się bawić, gdy ma się ochotę. Ale niestety nie potrafię... 

sobota, 15 lutego 2014

A day after

     Dzisiaj - dzień po walentynkach. Szczerze powiedziawszy, trochę bałam się tego święta. Bałam się mojej reakcji na wszechobecną miłość. Jednak... dawno się tak dobrze nie bawiłam. Miałyśmy 'babskie popołudnie' - poszłyśmy do cukierni. Obyło się bez czekolady, ale pozwoliłam sobie na dwie rurki z kremem. Spokojnie zmieściłam się z nimi w limicie, więc wybaczam sobie ten mały grzech, który był z resztą zaplanowany. Śmiałyśmy się i po prostu dobrze bawiłyśmy. Poznałam się bliżej z dwoma dziewczynami z klasy, z którymi dotychczas nie miałam kontaktu. Było fantastycznie. A wieczorem... Stwierdziłam, że co mi szkodzi i poszłam na dyskotekę organizowaną przez szkołę. Dawno nie byłam na takiej imprezie - a to był strzał w dziesiątkę. Tańczyłam jak szalona, spaliłam pewnie mnóstwo kalorii, ale to nie jest najistotniejsze. Ja się po prostu dobrze bawiłam. No i trzecia sprawa... Pewien pan poświęcił mi wczoraj tyle uwagi, jak jeszcze nigdy. Nie wiem, co mu odwaliło. Może chciał mi zrobić przyjemność na walentynki, nie mam pojęcia. Dziwne to było. Nie jestem przyzwyczajona do tego, żeby ktoś za mną latał i gadał ciągle ze mną. Jednak wczorajszy dzień należy do  najszczęśliwszych dni ostatnich miesięcy. Dawno, bardzo dawno się tak dobrze nie czułam. Niby tylko głupie wyjście z koleżankami i jakaś szkolna dyskoteka, ale... Było cudownie. Oby jak najwięcej takich dni ;)
Dieta - w porządku. Następne ważenie 'do zapisania' dopiero 7 marca, ale... Dzisiaj rano nie mogłam się powstrzymać i weszłam na wagę. No i hmmm... jestem w sumie zadowolona :)

Cóż za nieskładny i niegramatyczny post. Nie potrafię jednak napisać nic sensowniejszego. Wciąż jestem pełna emocji dnia wczorajszego ;)

środa, 12 lutego 2014

Walę walentynki.

     Zbliża się święto, które zawsze budzi wiele emocji. Zakochani mają kolejną okazję do migdalenia się na ławce, w kawiarni i w kinie, a inni... Nie, stop. Inaczej. SZCZĘŚLIWIE zakochani mają okazję do pokazywania światu i sobie na wzajem, jak bardzo się kochają. A wszyscy, którym nie udało się szczęśliwe zakochać muszą na to patrzeć i rozmyślać, jak bardzo fajnie mogłoby być, gdyby się udało. Oczywiście, przymusu oglądania zakochanych par nie ma - ale kto by chciał spędzić walentynki samotnie w domu, najlepiej z poduszką i dużą paczką chusteczek? To właśnie patrzenie na szczęście innych jest główną przyczyną tego, że wiele 'singli' hejtuje to święto. Błąd jest tkwi też w definiowaniu - święto zakochanych. Też teoretycznie jestem w stanie zakochania, a jakoś powodów do świętowania nie mam. Ale święto samo w sobie mi nie przeszkadza. Jest w porządku, mamy dzień kobiet, dzień matki, ojca, babci, żołnierzy wyklętych... Zakochani też mogą mieć swoje święto. Nie podoba mi się za to model promowany przez media - jeśli chcesz być szczęśliwy, to sobie kogoś znajdź. To tego kilotony czerwieni, różu i serduszek wszędzie - to się naprawdę przejada... Kochaj, a będzie tak pięknie. No niestety, życie trochę przedefiniowuje to pojęcie. Niemniej, życzę wszystkim parom, żeby im się udawało. Walentynki. Moje plany? Zamierzam spędzić je tak, by być szczęśliwą. Planujemy z koleżkami z klasy - część singlowa, która nie idzie nigdzie z drugą połówką - wypad do miasta. Zamierzamy szaleć i nie przejmować się życiem. Niektórzy zapijają swoje problemy wódką. W naszym gronie padł pomysł, aby zapić to czekoladą. Jeżeli dojedzie do skutku, nie będę sobie żałować. Chociażby miała mieć milion kalorii, raz muszę odpuścić. W końcu też mogę sobie pozwolić na kilka gramów szczęścia, gdy dookoła wszyscy świergolą i wręczają sobie słodkie serduszka. Naprawdę, nie mam nic przeciwko takiemu świętu. Ale obnoszenie się ze swoją miłością... Niektóre rzeczy ludzie mogliby zachować dla siebie.



Dzisiaj biegałam. Aż 10 minut... Byłam padnięta. Kondycja coś nie ta. Do tego dieta idzie w miarę ok. Tyle w tym temacie.

niedziela, 9 lutego 2014

O szkole, maturze i studiach słów kilka.

     Na początek coś nie związanego z dzisiejszym tematem. Soboty są dla mnie jakimiś pechowymi dniami -,-. Byłam wczoraj w gościach i starałam się jeść nie za dużo, normalny obiad, niestety dobry deser, kolacja... Ale starałam się kontrolować. Niestety, jak wróciłam wieczorem do domu i wszystko podliczyłam, okazało się, że wyszło ponad 500 za dużo... Bleee. 

     Nie pisałam chyba jeszcze o moich planach na przyszłość. Jestem teraz w II liceum i chciałabym studiować medycynę. Niestety, na te studia niezmiernie trudno się dostać, a poza tym są same w sobie strasznie wykańczające; nie wiem, czy podołam. Moje liceum jest raczej nie najlepsze, jeśli chodzi o poziom nauczania, a taka np chemia, potrzebna na studia medyczne to jest w ogóle na poziomie tragicznym. W miarę ok są za to przedmioty takie jak matematyka czy fizyka. Więc moją alternatywą, jeśli nie poszłoby mi coś z medycyną, jest jakaś politechnika. Jednak... To są dwa tak różne kierunki, że nie wiem, za co się zabrać. Wiem, że nie dam rady na tyle ogarnąć, żeby napisać maturę z czterech przedmiotów rozszerzonych...
     A tak w ogóle, to jestem eksperymentalnym rocznikiem. Będziemy pisać nową wersję matury - podstawę z polskiego, matmy i języka, a z innych przedmiotów tylko rozszerzenie. I zmienia się typ zadań, nie będzie prezentacji z polskiego... Problem polega na tym, że nic jeszcze szczegółowo nie wiadomo, podają tylko jakieś ogólniki. 
     No i nie wiem, co ze sobą zrobić. Teoretycznie powinnam po prostu uczyć się wszystkiego, mieć dobre oceny, ćwiczyć i powtarzać. A z drugiej strony jestem leniwa i wolałabym skupić się tylko na tym, czego naprawdę potrzebuję. Wiem, do matury jeszcze ponad rok. Ale półtora roku temu zaczynałam liceum i ten czas po prostu przeciekł mi przez palce... Leniłam się, więc teraz staram się to zmienić. Przykładam się do nauki, odrabiam zadania domowe. I ciągle zastanawiam się, co zrobić z życiem.

piątek, 7 lutego 2014

Radości dzień kolejny.

     Nie wiem, co mi się ostatnio stało. Od dwóch-trzech dni jestem po prostu szczęśliwa - to najdłuższa seria radosnych dni od nie wiem jak dawna. Naprawdę, przez ostatnie trzy doby melancholia dopadła mnie tylko raz czy dwa, na małą chwilkę. 
     Myślę, że ma to jakiś związek z tym, że udało mi się wreszcie wziąć w garść z dietą. To znaczy - nie wiem, czy można to nazwać dietą, bo chodzę cały czas zupełnie najedzona. Mam limit 2000. Jem śniadanie, drugie śniadanie w szkole, obiad, kolację... Aż trudno mi to nazwać odchudzaniem ;) Dokonałam jednak pewnej znaczącej zmiany w sposobie odżywania. To znaczy dokonałam - jak na razie trzy dni, o wywracaniu życia do góry nogami nie ma mowy. Ale: 
1. Zamieniłam biały chleb na razowy (aktualnie razowy ze słonecznikiem - pycha!) - kiedyś jadłam 5-10 kanapek białego chleba i nadal byłam głodna. Razowym zapycham się po dwóch - i nie jestem głodna przez następne 3 godziny! 
2. Jem dużo owoców - zamiast kolejnego kawałka chleba z dżemem albo kawałka ciasta jem jabłko, albo dwa (ewentualnie siedem :P) 
3. Zrezygnowałam ze słodyczy - jak widać po prawej stronie, dziś jest aż drugi dzień bez słodyczy, więc jeszcze nie wiem, czy mi się uda. Ale jak na razie jest ok, nie odczuwam już takiego przymusu jedzenia czekolady.  
No a poza tym: Staram się jeść zdrowo, zdrowo, zdrowo!

     Niestety nie odmawiam sobie drobnych przyjemności. Dzisiaj do śniadania wypiłam kakao, jak pójdę na urodziny to pewnie skuszę się na kawałek ciasta. Nie chcę się zakatować - muszę mieć jakąś radość z życia. Może to będzie moja metoda na sukces? Nie wiem, czas pokaże. Przy takiej ulgowej diecie i dobrym traktowaniu własnego ciała po prostu nie mogę sobie pozwolić na żaden napad. Zakaz napadów. Dzisiaj przypadł dzień mojego comiesięcznego ważenia. Od czterech miesięcy za każdym razem widziałam więcej na wadze, a dzisiaj... Spadek o 1,2 kg względem poprzedniego miesiąca!! Wiem, to niewiele. Cieszę się jednak, że przełamałam złą zwyżkową passę. 

Czuję się, jakbym wszystko mogła osiągnąć. Za parę dni mi pewnie przejdzie, ale na razie biorę się w garść i wykorzystuję dobry humor, żeby zrobić jak najwięcej rzeczy. 

Czuję się jak jeden z tych szczęśliwych czubków. To dla mnie taka zmiana... Po tylu miesiącach melancholii i lekkiej depresji. Co się stało? Nie potrafię powiedzieć. W tej chwili jestem skłonna uwierzyć nawet w cud... :)

środa, 5 lutego 2014

Promyk słońca

     Dzisiaj do mojego miasta zawitało słońce. Pierwsze po wielu tygodniach ponurych, ciemnych dni. Te kilka promyczków wlało trochę nadziei i dobrego humoru do mojego umysłu. Czuję się jak przebudzona ze snu - tak dawno się z niczego nie cieszyłam, a teraz uśmiecham się z powodu pogody... 
     Udało mi się też dzisiaj ogarnąć w kwestii diety. Ktoś mi doradził, i zdecydowałam, że zaczynam z nowym limitem - 2000. Wiem, że to dużo. Jednak tak będzie racjonalniej ze względu na fakt, że chodzę do szkoły, uczę się, pracuję. 1500 jest idealne, gdy siedzę w domu. Jednak w okresie wzmożonego wysiłku - zakatowałabym się lub w ogóle nie dała rady i zginęła z powodu wyrzutów sumienia spowodowanych ciągłym zawalaniem. Może nie schudnę - ale przynajmniej nie przytyję. Zamierzam również kontynuować A6W. Jeszcze nie wiem, kiedy zacznę, ale... Zacznę. No i trzecia decyzja (korzystam z chwili pozytywnego spojrzenia na świat xD): 20 dni bez słodyczy - taka mała reaktywacja projektu 'styczeń bez słodyczy'. Te 31 dni pokazało mi, że czekolada, żelki i batoniki naprawdę nie są niezbędne do życia. Teraz mam ambitny plan nie zawalić ani jednego dnia :P Wiem, nie uda mi się. Ale próbować zawsze mogę. 
     Powoli przyzwyczajam się do szkoły. Dzisiejsze słońce sprawiło nawet, że podwójna matematyka zleciała w mgnieniu oka, chociaż zazwyczaj dłuży się niemiłosiernie. W kwestiach uczuciowych - również nie jest źle. Podjęłam decyzję i od początku tego semestru traktuję pewnego pana niczym kawałek otaczających nas w szkole ścian. Przestałam się uśmiechać i spoglądać. Może to przypadek, albo zadziałała zasada: olej go to sam przylezie, ale od wczoraj zauważyłam wzrost liczby zagadywań... Akurat teraz. No cóż. Sama nie wiem, czego chciałabym bardziej. Żeby on też mnie olewał, to łatwiej się zapomina. Ale z drugiej strony... Lubię z nim rozmawiać. No nic, nie można mieć wszystkiego. 
      Czasu mam jak zawsze mało, więc staram się wprowadzić w życie jeszcze jedną rzecz: Ewa staje się zorganizowana! Zaczynam stosować zasadę: Najpierw obowiązki, potem przyjemności. Muszę zacząć się przykładać do nauki, żeby nie zostawiać sobie wszystkiego do zaliczania na koniec semestru.
W bardzo pozytywnym nastroju, więc: DO DZIEŁA!


Nie jestem optymistką, ale czasem 
miewam takie małe przebłyski. 
Może warto dziś potańczyć i pośmiać się do słońca
(które notabene już dawno schowało się za horyzontem?)
 Czasem trzeba być szczęśliwym!

wtorek, 4 lutego 2014

To nie jest radosny wpis

1. Dieta - tragicznie.
2. Ćwiczenia - ujemna aktywność fizyczna.
3. Szkoła - przestałam cokolwiek ogarniać.
4. Sprawdziany - Jak na razie dwa poszły beznadziejnie.
5. Nastawienie psychiczne - na granicy depresji.
6. Relacje z wiadomo kim - odzywa się wtedy, kiedy nie powinien.
7. Sytuacja w domu - chwilowo spokojnie. 
8. Wolny czas - brak wolnego czasu.
9. Ilość rzeczy, które muszę zrobić - w miliony.
10. Ogólna ocena życia - 0,5/10

Wybaczcie. Ja po prostu  nie potrafię być optymistycznie nastawiona do życia. Dietę zawalam, A6W przerwałam. Powrót do szkoły spadł na mnie jak grom z jasnego nieba. Nic mi się już nie chce. Od dwóch dni uczę się jak dzika codziennie (a miałam tyle czasu w ferie... Ale nie, jestem leniwa). Cały czas jestem głodna, mimo, że jem o wiele więcej, niż chciałam. Nie powiem, że od jutra, bo nie chcę okłamywać siebie i was. Spróbuję się ogarnąć. Może to tylko taki szok po powrocie z ferii? 
Źle mi po prostu. I do tego dochodzą wyrzuty sumienia, że tak narzekam. Bo inni mają gorzej ode mnie, a chodzą szczęśliwi. A ja jestem narzekającą łajzą. Idę się uczyć. Jeszcze tylko 300 słówek i wyrażeń na angielski. Mogłam to zrobić wcześniej... Mogłam. Jak wiele rzeczy. Ponoszę konsekwencje własnych decyzji. 
Narzekająca na wszystko, leniwa, niedorobiona, obżerająca się sierotka marysia. Oto właśnie ja.

niedziela, 2 lutego 2014

Ostatni dzień ,,wolności"

     Poprzedni post był może nieco niezrozumiały, gdyż pisany pod wpływem silnych emocji. Tak w skrócie - wczoraj nażarłam się jak dzika świnia. Na własną odpowiedzialność. Dzisiaj było trochę lepiej, ale do ideału jeszcze daleko... No nic. Od jutra szkoła, więc postaram się zacząć 1500 z nową energią, siłą i motywacją. Wiem, obiecuję to już któryś raz. Jestem słaba. Ale mimo to nie zamierzam się poddawać. Chcę udowodnić sobie, że mogę.
     Zaczyna się szkoła. Nieprzerwany maraton aż do świąt wielkanocnych. Nie wiem, jak to wytrwam. Powiem banał, ale jak dla mnie to te ferie mogłyby trwać jeszcze z miesiąc... Odpoczęłam trochę. Jeśli mam być szczera, to większość czasu byłam naprawdę szczęśliwa. Cieszyłam się z małych rzeczy. Ot, przebłysków codzienności! Zapominam o pewnym panu, który uproczywie nie daje o sobie zapomnieć. Teraz jestem blisko sukcesu. Jeszcze miesiąc bez niego i byłoby idealnie :P Niestety, jutro idę do szkoły i spotkanie nieuniknione. Ale jestem dobrej myśli. Może mnie to aż tak nie obejdzie?

     Skończył się styczeń. A to oznacza, że muszę podsumować wyzwanie: styczeń bez słodyczy. Pomimo średnich efektów, jestem z siebie odrobinkę dumna - to pierwsza rzecz, która trwała dłużej niż trzy dni i udało mi się ją doprowadzić do końca. A więc:
1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13
14 15 16 17 18 19 20 21 22
23 24 25 26 27 28 29 30
31

 Jak widać, zawaliłam 12 z 31 dni. To sporo. 39%. Może jeszcze kiedyś powtórzę wyzwanie? Idealnie niestety nie było. 

Teraz mam plan: wytrwać ten tydzień bez zawalania. Tylko do niedzieli. Potem pomyślimy dalej. 7 dni. Chcę być szczupła? Chcę być zgrabna? Chcę być lekka? Nic za darmo nie dostanę. Wiem o tym. Trzymajcie za mnie kciuki. Ostatnie tygodnie pokazały, że to nie będzie łatwe. Ale, do cholery, jeżeli nie chcę całe życie wyglądać tak, jak teraz (albo jeszcze gorzej!) to kiedyś muszę się wziąć do roboty. Najlepiej teraz. Sorry za tą auto motywację. Jak napiszę to bardziej do mnie dociera. :) Trzymajcie się. 

4125

Cztery tysiące sto dwadzieścia pięć.
Czterytysiącestodwadzieściapięć.
Czteryty...

To nie był napad.
To było świadome.
To było chore.
To nie było normalne.

Dlaczego?
Zadaję sobie to pytanie.
Z żalu?
Z tęsknoty?
Z bólu duszy?

To wszystko śmiesznie brzmi.
Mea culpa.
Jak do tego doszło?

Usiadłam,
zobaczyłam,
pomyślałam.
Nikt cię nie chce,
nikt nie pamięta.
nic nie czeka,
nic nie...

No właśnie co nic?
Przecież mam tyle.
A nie doceniam.
Przyjaciółkę... Może nawet dwie.
Rodzinę... Prawie normalną.
Ambicje... Może nawet wykonalne.

A potem jadłam.
Jadłam, jadłam, jadłam. 
Bo nie doceniam.
Bo spadam na dno.

A było tak cudownie.
Ferie, ja, szczęście.
Samotność. To też było szczęście.

Co zostało?
Wyrzuty sumienia.
Mea culpa.
Nie będę, nie zrobię...
Mea culpa.
Czas przestać obiecywać, że może od jutra.
Mea culpa.

Cztery tysiące sto dwadzieścia pięć.
Czterytysiącestodwadzieściapięć.
Czteryty...

Więcej grzechów nie pamiętam.