niedziela, 23 lutego 2014

Garść sama nie wiem czego...

     Przejrzałam przed chwilą wczorajszy post - cóż za paskudna mieszanina słów, spacji i znaków interpunkcyjnych! Wszystko połączone bez ładu i składu, kompletny chaos. Zrzucam to wszystko na karb choroby; myśli bezładnie tłuką się wewnątrz czaszki i ten rozgardiasz przelewam ,,na papier".
     Ostatnio dopadają mnie wątpliwości. Przestaję wierzyć w sens, tego, co robię. Media lansują obraz kobiety szczęśliwej, pięknej, zadbanej, SZCZUPŁEJ. Każda z nas powinna taka być, a jeśli nie jest - och, co za tragedia! Niech jak najszybciej dąży do tego, by taką się stać. Nie ważne, młoda czy stara. Włącz radio, telewizor, internet - wszędzie te same slogany. Bądź piękna (oczywiście nasz cudowny preparat sprawi, że twoje zmarszczki znikną jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki...) bądź szczupła (przecież nie jesteś, więc koniecznie kup te tabletki... Twoje problemy z wagą znikną, to, że ważysz milion kg i jesteś tłusta to na pewno wina wody, która zatrzymała się w organizmie, weź tabletkę, no weź, będziesz chuda!). W ogóle wszędzie tylko weź, kup, wypróbuj... A wiecie, co mnie najbardziej przeraża? Sama biorę udział w tym wyścigu szczurów. Ja także dążę do tego, by być jak kobieta z reklamy - zadbana, piękna, chudziutka.
     A przecież... Z drugiej strony padają hasła: Pokochaj siebie taką, jaką jesteś. Odnajdziesz szczęście. Właściwie mogłabym siebie pokochać. Moja waga nie jest zagrażająca życiu, nie jestem otyła. Nie muszę się odchudzać ze względów zdrowotnych. Jedyną rzeczą, która powoduje, że chcę zrzucić te kilogramy, jest społeczeństwo. A może lepiej: społeczne spojrzenie na kobietę. Co prawda daleko mi jeszcze do kobiecości; za trzy miesiące kończę 18 lat, jestem, rzec można, nastolatką. Pomimo to chciałabym być inna. Marzę o byciu szczupłą - ciężko się do tego przyznać, ale po prostu dopasowuję się do wzorca kobiety idealnej... Dążę do niego, chociaż wiem, że to nieosiągalna utopia. Nie ma ludzi idealnych. Nigdy nie będę do końca zadowolona z siebie. I tu pojawia się pytanie: Dlaczego by z tym nie skończyć? Rzucić to całe 'odchudzanie', dietę, liczenie kalorii w kąt i iść dalej przez życie z radością, że jestem taka, jaka jestem? Byłoby pięknie, prawda? Nie mogę, nie potrafię, nie chcę. Za dobrze mi w tym dążeniu do celu; gdybym go porzuciła, nie mogłabym być szczęśliwa... Za dużo zauważam u siebie wad. Za głęboko w to wszystko zabrnęłam.
     To uczucie, gdy stajesz przed lustrem, najlepiej w bieliźnie. I patrzysz na siebie, i myślisz, ile byś zmieniła, ile byś zrzuciła... Budzi się takie coś, uśpione - dziewczyno, jak ty wyglądasz? Jak... Patrzy na ciebie to coś, a ty zastanawiasz się, czy to naprawdę ty. Trochę pokręcone. Gdyby tak dało się rozpiąć zamek i po prostu zdjąć kombinezon tłuszczyku, który mnie otula... Lecz to niemożliwe. Można się go pozbyć tylko wyrzeczeniami, ciężką pracą. Spójrzmy prawdzie w oczy - jest tak, jak pisałyście. 2000kcal to ,,dieta'', która jest ledwie minimalnie mniejsza niż dobowe zapotrzebowanie (o ile się jej ciągle nie zawala -,-). Więc jest to sposób żeby ewentualnie nie przytyć, a na pewno nie, żeby schudnąć. No, chyba że dowaliłabym ćwiczeń, wtedy może coś by się ruszyło. I tu pojawia się kolejne pytanie: Po co ja to wszystko robię? Będę w tym trwać, gdyż nie mam lepszej alternatywy. Nie umiem jeść mniej. Czy więc będę już zawsze taka, jaka jestem? W wakacje udało mi się schudnąć 3 kg. To był mój największy sukces (ale efekt jojo jest bezlitosny, nic po tym nie zostało...). Co więc robić? Poddać się? Nie ma mowy. Nie zawalę już ani dnia. Będę się starać. Może... tak tydzień po tygodniu, troszkę mniej, troszkę mniej... Obniżać o 50 kcal? Może tak się uda? Może? Czy to są pytania bez odpowiedzi?

Post znów chaotyczny i nieskładny. Niestety, choroba nadal hula; Jedna myśl goni drugą; przeplatają się bez sensu; wszystko się gmatwa. Czarne literki rozpływają się, zda się, że zaraz ściekną z ekranu, niczym czarne łzy zapłaczą nad moją słabą wolą, konformizmem... Wstawiam jeszcze piękne, jakże motywujące zdjęcie będące dowodem tego, że do reszty biorę udział w tym szalonym wyścigu bez celu; wyścigu pięknych ciał, ubogich dusz... Trzymajcie się, moje kochane!

5 komentarzy:

  1. Fajnie się czytało ten post.. nawet w sumie nie wiem co mam powiedzieć...
    Co racja to racja, ale przecież nie musisz robić wielu rzeczy na raz ? Małymi kroczkami do celu ;)
    Powodzenia kocie <3

    OdpowiedzUsuń
  2. Rety to takie prawdziwe co mówisz. Wszędzie tylko się mówi, żeby być pięknym idealnym, a jednocześnie pokochać siebie. Świat jest chory... i to cholerne dążenie do celu, które narzuca nam społeczeństwo...
    A co do tego 50 kcal mniej na tydzień to bardzo dobry pomysł ;)
    Trzymaj się

    OdpowiedzUsuń
  3. Zgadzam się chyba z każdym słowem które napisałaś. Z drugie jedank strony dążenie do perfekcji jest czymś pięknym. Może i nie ma ludzi idealnych ale można próbować takimi być. Nie zawsze chodzi o to co powiedzą inni często przecież chodzi o nas samych i o to jak my się ze sobą czujemy. W swoim ciele spędzamy jakieś 80 lat. Nie zmienimy go natychmiast ale skoro jest ona z nami przez tyle czasu to fajnie by było mieć je piękne i zadbane. Nikt chyba nie lubi otaczać się brzydkimi rzeczami. Może te powody wydadzą ci się błahe ale dla kogoś innego mogą być niesamowicie przydatne. Jedni bardziej przejmują się tym co pomyślą inni drudzy po prostu chcą żyć w zgodzie z samym sobą. Myślę , że jednak nie zależnie od pobudek zawsze warto sie starać.
    Gdybyś miała jeszcze jakieś wątpliwości to przypomnij sb zbiór zasad/motywacji dla motylków:

    OdpowiedzUsuń
  4. Najważniejsze jest przeżyć życie szczęśliwie i radośnie. Jak? Każda metoda krocząca ku temu wspaniałemu planu jest dobra. Tego Ci życzę. Trzymaj się cieplutko!

    http://odnalezc-harmonie.bloog.pl/

    OdpowiedzUsuń
  5. nie przejmuj się, chwilowy kryzys, na pewno schudniesz. ważne, że robisz to zdrowo. Ja zaczęłam obcinać kalorie i w efekcie ześwirowałam od odchudzania :)
    Odchudzaj się nadal zdrowo ! Powodzenia <3

    OdpowiedzUsuń